piątek, 31 października 2014

TO NIE SEN !

Młodsi bracia


Mam młodszych braci o czarnej skórze. Lamek i Oskar. Wychowaliśmy się 11 tysięcy kilometrów od siebie. W innych domach, w innych kulturach i w skrajnie odmiennych warunkach. Znamy się od miesiąca, ale jakby od zawsze. Codziennie wypatruję dwóch znajomych buziek o radosnym uśmiechu i oczach przepełnionych niewinnością. Gdy tylko ich dostrzegam, serce zaczyna mocniej bić jakby wyczuwało obecność ukochanej osoby. 


Don’t say that…


Oskar na każde pytanie odpowiada nieśmiałym uśmiechem i jednocześnie pełnym zaufania „Yes”. To jedyne co potrafi powiedzieć w naszym wspólnym języku. To nam wystarcza. Przecież miłość wymaga zaufania. 

Lamek jest starszy. To on przejmuje odpowiedzialność. Kiedy za swoimi plecami słyszę: „musungu, musungu” (biały) zawsze pojawia się Lamek. Jego uśmiech zamienia się w smutny grymas. Ten grymas ma swoją misję. Jest wyjątkowy. Czysty. Wolny od złości. Przepełniony troską. 

- Don’t say that. She is your sister!

Czasem po prostu się nie chce


Lamek odmówił dziś współpracy. Przykucnął na gumowych oponach ułożonych z dala od boiska i przygląda się innym chłopcom. Przyszli piłkarze rozpoczęli swój codzienny trening w okrojonym składzie. W mojej głowie kotłują się pytania. Może się obraził? Może coś źle zrobiłam? Może zbyt mało uwagi mu poświęciłyśmy? Po kwadransie spoglądam w stronę sterty gumowych opon. Lamka już tam nie ma. Czy mój młodszy brat może mieć swój „gorszy dzień”? 


Czy mnie słyszysz?


Godzinę później kilku przejętych chłopców ciągnie nas za rękawy. Każdy coś mówi, ale niewiele rozumiem z mieszanki narodowego „bembish” (bemba + english). W tłumie dzieci idziemy w wyznaczonym kierunku. To jakaś nowa zabawa? 

Przekraczam murek otaczający zadaszone miejsce naszej codziennej modlitwy. Już rozumiem, że chęć zabawy nie jest przyczyną całego zamieszania. Na wybetonowanym podłożu widzę zwinięte w kulkę ciałko jednego z chłopców. To Lamek z jedną rączką wsuniętą pod głowę, drugą opartą o przedramię. Jego oczy są zamknięte, a wyraz twarzy sugeruje błogi sen. 

- Lamek, can you hear me? – Powtarzamy kilka razy, ale bez odpowiedzi. 

Unoszę jego chudą rączkę do góry, a ta bezwładnie opada na ziemię. To nie sen!

Kubeł zimnej wody


Podnoszę głowę w nadziei, że w górze znajdę jakieś rozwiązanie. Szukam pomocy, ale spotykam tylko bezradny wzrok dzieci zgromadzonych wokół muru. Zupełna cisza i bezruch. Wstrzymuję oddech jakby miało to zatrzymać wskazówki zegara. Przykładam rękę do zlanego potem chłopięcego czoła, ale przy 38 stopniowym upale i takich emocjach – każde czoło wydaje się parzyć.

- We need some of water! – Wykrzyczałyśmy niemal równocześnie. 

Nagłe otrzeźwienie. Dzieci zerwały się w wyścigu do pobliskiego kranu. Po chwili dobiegają pierwsi chłopcy z wodą cieknącą z dziurawej butelki. Po minucie mamy przynajmniej kilka litrów wody w butelkach. Każdy chce pomóc, ale Lamek nie przyjmuje pomocy od nikogo. Jest prawie nieprzytomny. 

Widok wody otrzeźwił mój umysł. Biegnę do domu po termometr. 

Nie sądziłam, że moje nogi są w stanie rozwinąć prędkość na miarę zawodowego biegacza. Przeskakuję po kilka schodków na raz – w górę, a po chwili tą samą drogą w dół. Oby szybciej! Jeszcze w biegu włączam termometr, a po chwili wciskam go pod bezwładne ręce i czekam na wynik pomiaru: 36, 37, 38, 39.. i wciąż rośnie… Potrzebny lekarz!

Wyścig z czasem


Po kilku minutach biały jeep podjeżdża pod bramę oratorium. Patrick, jeden z tutejszych nauczycieli, podnosi Lamka by przenieść go do samochodu. Ciało chłopca przelewa się przez przedramiona nauczyciela. Ręce, nogi i głowa bezwładnie opadają w dół. Zupełnie jakby należały do szmacianej lalki pozbawionej życia, a nie chłopca, który godzinę temu radośnie biegł w moją stronę, aby się przywitać. 

Zanim zawieziemy Lamka do szpitala – musimy znaleźć jego rodziców. Do bagażnika wskakuje gromadka dzieci. To oni pokarzą nam drogę do domu chłopca. Paulina w ostatniej chwili dobiega z opakowaniem paracetamolu w ręku. Natychmiast wkładamy jedną z białych tabletek w czarne usta chłopca prosząc by ostatnimi siłami spróbował je połknąć. Po chwili wyruszamy na ulice Chingoli.

Po 10 minutach zjeżdżamy z asfaltowej drogi. Lamek mieszka na obrzeżach drugiej strony miasta. Dziś, podobnie jak każdego dnia, pokonywał tą samą trasę na pieszo. 

Samochód podskakuje na każdym zakręcie, każdym dołku i każdej górce. Nasze głowy co chwila uderzają o sufit samochodu. Ludzie zdziwieni niecodziennym widokiem przerywają swoje prace i śledzą wzrokiem nasz samochód. Młodsze dzieci wybiegają na drogę żeby nam pomachać. Po kilku minutach z bagażnika docierają głosy krzyczących chłopców. Niewiele rozumiem, ale domyślam się, że jesteśmy na miejscu! 

Kartonowe osiedle


Otwieram drzwi i stawiam nogę na ubitej piaszczystej drodze. Jest twarda jak z gliny. Uklepana nie przez koła samochodów, a przez czarne stopy setek ludzi, którzy tu mieszkają. Obszar podwórka i droga zlewają się ze sobą. Domyślam się, że teren „prywatny” od drogi oddziela tylko drewniany płot zbity z nierównej długości patyków, z których najwyższy sięga na wysokość moich kolan. Na szczycie chwiejnej konstrukcji zawieszone niedoprane szczątki materiałów przypominające t-shirty i szorty. Tuż za płotem z brunatnej ziemi wyrastają cztery gliniane ściany lepianki przykryte płaskim dachem. Na krótszej ścianie widzę prostokątny otwór przysłonięty kawałkiem materiału. Na dłuższej ścianie zauważam podobny, ale nieco dłuższy i szerszy. Mniejszy to okno. Większy służy za drzwi. Osiedle slumsów pod jednym z bogatszych miast Zambii przypomina kartonową makietę z domkami z szarych pudełek po zapałkach. 

Chłopcy wysypują się z bagażnika. Zostają. Kartonowe domki to ich domy.


Jedni mają wyścig, inni mają czas


Mama chłopców bez żadnych emocji przyjęła wiadomość o zagrożeniu życia syna. Dzień, jak co dzień. Powoli skinęła głową i przymknęła oczy na znak, że rozumie, a po chwili zniknęła w jednym z większych otworów lepianki. 

Po kilku sekundach nasz jeep przypominał biały lep na owady. Dziesiątki dzieci wybiegł z pobliskich domków żeby zobaczyć co się dzieje. I ja rozglądam się dookoła. Zatrzymuję wzrok na kilkunastomiesięcznym dziecku raczkującym po uklepanym szarym piachu, tuż przed wejściem do domu. Jest brudne, przepasane tylko jednym kawałkiem materiału. Nikogo przy nim nie ma. Bawi się w samotności. Jedną rączką zagarnia piasek spod kolan, a drugą, obtoczoną w panierkę z piachu i śliny, wkłada do buzi. 

Wciąż czekamy. Lamek leży nieruchomy na tylnym siedzeniu jeepa. Próbuję wydobyć od niego jakieś potwierdzenie życia, ale już nie otwiera oczu. Widzę tylko ból spływający po jego policzkach z każdą kroplą cichej łzy. To mój brat. Ten sam, który pierwszy stawał w mojej obronie. Teraz, gdy to on potrzebuje realnej pomocy, nie potrafię nic zrobić. Bezsilność wciska łzy do moich oczu. Gdyby tylko przez wspólne łzy można było zabrać trochę jego cierpienia…

Ciało Lamka zaczyna się trząść i pokrywać maleńkimi kropelkami potu. Jeszcze raz wciskamy termometr pod jego ręce, a z oczu nie spuszczam elektronicznego wyświetlacza. Po kilku sekundach widzę jak 38 zamienia się w 39... 39 i pół, 39,7 i wciąż rośnie. Nie znam zasad podawania leków, ale nie mogę patrzeć jak z chudego ciała, z każdą minutą ulatują resztki życia. Wyciskam kolejną białą tabletkę z aluminiowego opakowania i wkładam w otwarte usta chłopca. Nie zdążyłam odstawić butelki z wodą, kiedy przez zaciśnięte wargi Lamka wypływa wszystko to, co próbowałam wlać w jego wycieńczony organizm.

Mama


Nareszcie! Po kilku minutach rozciągniętych w wieczność młoda kobieta pojawia się w większym otworze kartonu. Wystrojona w najlepsze (czyste) ubranie. W czarnych oczach próbuję dostrzec oczy mojej mamy. Próbuję, ale apatyczny wzrok nie przypomina żywego spojrzenia mojej mamy. Nawet jaskrawy kolor żółtej bluzki nie odświeżył wyrazu jej twarzy. Mistrzyni zobojętnienia. Mam ochotę wykrzyczeć całą moją bezsilność. Tylko, czy to cokolwiek jeszcze zmieni? Najważniejsze, że możemy już jechać!

Jeszcze sąsiad


Stop! Nie możemy! Jeszcze tata! Gdzie jest tata Lamka? Gdzieś na slumsach? Gdzieś w innej lepiance… bo Oskar i Lamek to bracia. Mieszkają razem, ale Lamek nosi nazwisko sąsiadów.

Przynajmniej tata Lamka wykazuje przynajmniej trochę zainteresowania synem i bez chwili namysłu wsiada do samochodu.

Nieszczęście w szczęściu


Zajeżdżamy jeepem pod jednopiętrowy budynek szpitala. Plotkujące kobiety widząc nieprzytomnego chłopca od razu kierują nas w odpowiednie miejsce. Na drewnianych drzwiach zauważam pokreśloną kartkę z odręcznie wypisanymi godzinami przyjęć. Na szczęście zdążyliśmy tuż przed godziną zakończenia dyżuru! Na nieszczęście lekarza już nie ma.

Wynik negatywny


Zastaliśmy dwie zambijskie pielęgniarki. Pospiesznie tłumaczymy okoliczności i szczegóły wydarzenia. Podajemy wartość pierwszego i ostatniego pomiaru temperatury, ilość podanych tabletek i zawartość substancji aktywnej w każdej z nich. 

Spokojnie, najpierw formalności. Opłata, imię, nazwisko – wszystko skrupulatnie uzupełnione w różowym zeszycie o szkolnym formacie i grubości może 16 kartek. Można przystąpić do oględzin pacjenta. Niewzruszone pielęgniarki kładą chłopca na łóżku i zadają dziesiątki pytań. Paulina patrzy na mnie, ja na Paulinę. Nie wiem czy kiedykolwiek zrozumiem afrykańską mentalność. Przecież chłopiec jest nieprzytomny!

Po 5 minutach prób dogadania się z chłopcem, targania go za ręce i nogi - decydują się zmierzyć temperaturę. Wysoka. Zbyt wysoka, żeby zlekceważyć, ale widocznie jeszcze zbyt niska by przyspieszyć kroku lub okazać jakiekolwiek zatroskanie. Czas na test na malarię. Po kilku minutach jest wynik. Negatywny. Jeśli to nie malaria, to co? 

Jesteśmy w Afryce. Nie ma diagnozy, nie ma leczenia. 

Czy to tylko przypadek?


Czy mogę coś jeszcze zrobić? Po ludzku mogę to, co w Afryce wychodzi najlepiej. Czekać. Lekarz będzie dopiero jutro. Ale wierzące serce ma jeszcze inne możliwości. Boże. Zamykam oczy i modlę się prosząc o łaskę zdrowia. Proszę, ale w uszach słyszę ciche "dziękuję". To nie Lamek, to moje serce krzyczy dziękując za dar życia. Bo czy tylko przypadkiem gorączka dopadła Lamka właśnie wtedy, gdy był w oratorium? Czy tyle samo „szczęścia” miałby tracąc przytomność gdzieś na ulicach Chingoli lub w jednym z kartonowych domków?

Lamek wyszedł ze szpitala na drugi dzień. Rano nie miał żadnych niepokojących objawów. Czy to wydarzenie miało zmienić coś w jego życiu? A może w życiu jego rodziny? A może to my miałyśmy zobaczyć kartonowe osiedle i skruszyć wyobrażenie o bogatych mieszkańcach Chingoli?

To nie był zwyczajny dzień. Widok kartonowych domków wraca do mnie codziennie. Zamykam oczy i jak w powracającym śnie widzę wciąż to samo dziecko bawiące się w piachu przed jedną z glinianych lepianek. Chcę podejść i oczyścić jego rączki z mieszaniny śliny i piachu. Gdy zbliżam się - znów budzi się moje serce. To nie był tylko sen. Kartonowe domki nie znikną wraz z otwarciem moich oczu. 



piątek, 17 października 2014

LEKCJA O BUCIE

Temat: Różowy but na rzep


But. Nie byle jaki, bo latający. Gumowa podeszwa o grubości dwóch palców i podklejony różowy materiał sięgający za kostkę. Na powierzchni skrzydła z rzepu, który od dawna nie spełnia swej roli, bo już się nie przyczepia. Porusza się w górę i w dół jakby chciał unieść stopę jak na skrzydłach. To prawdziwy wehikuł. Niby zwykły but, ale nie byle jaki. Niby zniszczony, ale jaki użyteczny! Szkoda, by miał tylko jednego właściciela. Dobrymi wynalazkami trzeba się dzielić. Ale najpierw trzeba się tego nauczyć!

Miejsce i czas lekcji: Oratoryjne mrowisko


Na zegarku 14.30. Popołudniowe słońce jeszcze wysoko zawieszone nad horyzontem. Z okna swojego pokoju widzę już małe główki czekające na otworzenie bramy oratorium. Z oddali wyglądają jak czarne mrówki. Wyjęcie kluczy od bramy powoduje natychmiastowe poruszenie. Jakby ktoś wsadził kij w sam środek mrowiska. Dzieci pośpiesznie przebierają nóżkami. Każde biegnie w inną stronę. Z jednego dużego mrowiska tworzą kilka mniejszych – w miejscu gry w kosza, na boisku do siatki lub piaszczystej murawie do gry w nogę. 

Oratoryjne mrowisko to idealne miejsce do nauki. Jest kompatybilne z każdym naszym ruchem. Jest tam gdzie my. Tu odbywam codzienną lekcję o afrykańskim życiu. Moi nauczyciele to najmłodsi chłopcy ze slumsów. Jeszcze nie odróżniam ich czarnych buziek, ale wiem, że część z nich to nauczyciele na pełen etat. Przychodzą codziennie. Skąd to wiem? Rozpoznaję te same, choć z dnia na dzień coraz brudniejsze koszulki, spodnie, a czasem buty. 


Lekcja pierwsza: Do kogo należą buty?


Mój wzrok przykuwają różowe, lekko ocieplane buty za kostkę. Wyróżniają się. Nie tylko tym, że są różowe. Nie tylko tym, że nie pasują do tutejszego klimatu. One po prostu są. A każdy but wśród bosych stópek przykuwa moją uwagę. A te z pewnością widziałam już kilka dni temu! Należały do chłopca o imieniu Enryu.

- Enryu! Enryu! - Bez odpowiedzi. Podchodzę bliżej. 
- Enryu! Enryu! - Bez odpowiedzi. 

Przecież stoję zaledwie dwa metry od niego – musi mnie słyszeć. Podchodzę jeszcze bliżej. Kładę rękę na jago czarnej główce i uśmiecham się dumna ze swojego odkrycia:

- Hello Enryu, good to see you again! - Białe oczy spoglądają na mnie z zaskoczeniem.
- I’am Jimmy! Enryu is my brother.

Pierwsza lekcja o afrykańskim życiu za mną. Kto powiedział, że jedną parę butów może nosić tylko jedna osoba?

Lekcja druga: Czy buty należą do braci?


Kolejny dzień, kolejna lekcja. Znów rozpoznaję zakurzone różowe buty. Tym razem będę już ostrożna!

- Hello Enryu or …Jimmy?! - Białe oczy znów patrzą na mnie. Otwierają się coraz szerzej, a po chwili mrużą od śmiechu. 
- I’m Oskar!. 
- Oskar?! 

Czy w oratorium mamy trzeciego brata? Całkiem możliwe!


Lekcja trzecia: O co tu chodzi?


Kolejny dzień, a różowe buty znów na innej stopie. Może do naszego oratorium przychodzi rodzeństwo z wielodzietnej rodziny? Czuję, że jestem już blisko rozwiązania zagadki, ale to jeszcze nie to! 

Po kilku dniach dowiaduję się, że Enryu, Jimmy, Oskar i kilku innych chłopców nie są rodziną. To po prostu sąsiedzi ze slumsów. Czy wspólne podwórko pozwala na przywilej posiadania wspólnej „garderoby”?

Lekcja czwarta: Próba rozwiązania zagadki


Moi nauczyciele mają jedną parę różowych butów. Buty codziennie odkrywam na nodze innego chłopca. Nie wszyscy chłopcy są braćmi, ale razem mieszkają na slumsach. Mam już wszystkie dane! Czas na rozwiązanie zagadki i wniosek końcowy.

Latające buty to produkt ekskluzywny. Dostępny tylko od czasu do czasu. Tylko wtedy, gdy akurat przypadnie twój dzień w grafiku użytkowania. Nie ważne, że twoja stopa ma kilka centymetrów mniej lub więcej, niż stopa kolegi. Raz na jakiś czas, kawałek twardej podeszwy przyda się każdemu. Szczególnie tym, którzy codziennie boso pokonują dziesięciokilometrową trasę do oratorium.

Lekcja piąta: Empatia dla Europejczyka


Przypomina mi się jeden dzień z moich studiów. Burzliwa dyskusja nad znaczeniem empatii. Każdy ma inną teorię. Co to znaczy rozumieć czyjąś trudną sytuację? Co to znaczy współczuć i współodczuwać? Czym jest empatyczne odczuwanie? W końcu padło idealne porównanie. Być empatycznym to wejść w czyjeś niewygodne buty i przejść w nich kawałek trasy. Wszystko po to, by poczuć i zrozumieć cierpienie drugiej osoby.

Dla nas empatia to wejść w czyjeś buty. Dla chłopców z afrykańskich slumsów empatia to buty oddać.


poniedziałek, 6 października 2014

POZNAŁAM SZCZĘŚCIARZA

Metr entuzjazmu


Lucka codziennie spotykam w oratorium. Do moich uszu często dobiega znajome „Lucky, Lucky!”, choć na pierwszy rzut oka nie wygląda na szczęściarza. Obsmarkana buzia, w obdartej koszulce, która z każdym dniem ciemnieje od brudu. Jego chude nóżki ledwo utrzymują jeszcze chudsze ciało. Jest najszybszy, choć biega za piłką w męskich klapkach – mocno zniszczonych i większych od jego stopy o jakieś pięć numerów. Na oko ma zalewie metr wysokości, ale rokuje na światową gwiazdę koszykówki. Może przyszedł z odległego o 10 km buszu, a może z ulic Chingoli. Tego nie wiem, bo jego angielski jest gorszy nawet od mojego. Jedno jest pewne, uśmiech nie schodzi mu z twarzy, a jego entuzjazm udziela się innym chłopcom. Tak, jakby wszystko co widzi, co robi – widział i robił po raz pierwszy w życiu. 



Akumulator „chcenia”


Luck codziennie gra w kosza. Uliczna koszykówka w Afryce to prawdziwe wyzwanie energetyczne. Tu nie tylko potrzebuję dobrej kondycji ciała, ale i umysłu, bo skład drużyn zmienia się po każdym rzucie piłki do kosza. Główną zasadą jest brak jakichkolwiek zasad. Przejmuję piłkę i od nowa szukam sojuszników. W jednej rozgrywce mogę być w dwóch, trzech, a nawet dziesięciu różnych drużynach. Po dwóch godzinach gry ledwo łapię oddech. W mojej głowie kołuje się jak na otwartym morzu. Fala zmęczenia zalewa moje zmysły. Obraz przed moimi oczami rozmywa się jak po przejażdżce na karuzeli. Potrzebuję „stop klatki”, by mój wzrok odzyskał ostrość. Jednak za każdym razem gdy przystaję na chwilę – piłka ląduje w moich dłoniach zmuszając mnie do aktywności. To Luck widząc, że nie mam siły walczyć o piłkę – sam rzuca ją w moją stronę. Opadam z sił, ale kiedy widzę roześmianego Szczęściarza zapominam o zmęczeniu i czuję, że mój akumulator energii znów jest pełny. Znów zaczyna mi się „chcieć”.

Gadżeciarz


Nie wszystkie akumulatory Szczęściarz potrafi naładować. Ławka pod ścianą oratorium należy do zbuntowanych nastolatków z centrum Chingoli. Mają swojego lidera, który od razu wyróżnia się z grupy. Na nogach ma firmowe buty, na głowie odblaskową różową czapkę i duże modne okulary oprawione w złote oprawki. Jego spodnie ledwo zatrzymują się na pośladkach. Zszycie w kroku przypada na wysokość kolan. Przesiaduje z telefonem w ręku i słuchawkami w uszach. Znudzony ziewa patrząc w ekran smartphona. Niestety nawet radość i energia Szczęściarza jeszcze nie zdołała naładować akumulatora w jego komórce. 

Lekcja akceptacji


Trzydziestostopniowy upał, powietrze gęste od kurzu. Po kilku minutach w pełnym słońcu marzę o szklance wody. W tym samym upale, chłopcy ze slumsów codzienne, na boso pokonują dziesięciokilometrową drogę żeby przez chwilę móc pograć w kosza lub w nogę. Kiedy oni biegają za piłką, Gadżeciarz i jego koledzy śmieją się z naszej prymitywnej zabawy. Powstrzymuję się od komentarza, choć na usta ciśnie mi się: „Po co tu przychodzisz, skoro nasza zabawa Cię śmieszy? Po co przychodzisz, jeśli nas nie potrzebujesz?”. 

Panie Boże, Ty nie odrzucasz nikogo. Kochasz wszystkich, szczególnie tych, którzy odrzucają Ciebie. Daj mi siły i cierpliwość. Poczekam. Może pewnego dnia Gadżeciarz zagra ze Szczęściarzem w jednej drużynie?



środa, 1 października 2014

KONTYNENT KONTRASTÓW

Bosa stopa & garnitur od Bossa


Od tygodnia żyję w kontrastach. Na pokładzie samolotu, na lotnisku w Lusace, w zambijskim shoprite, w oratorium w Youth Center. W Afryce kontrast łączy wszystko co spotkam. 

Skrajna bieda i zaskakujące bogactwo. Ekskluzywne centrum handlowe i bazar pełen żebraków. Zambijski Shoprite prawie jak TESCO, z tą tylko różnicą, że na niewiele mnie w nim stać. Najdroższy garnitur od Hugo Bossa i porwany t-shirt. Elegancki salon „Bata” i wszechobecne bose stopy. Luksusowy jep i zardzewiały pick-up. Kolorowe bilbordy krzyczące „potrzebujesz mnie” i krzyczący Zambijczycy biegający od samochodu do samochodu próbując sprzedać cokolwiek z tego, co zmieściło się w ich rękach. Bo przecież każdy, kto stoi w korku na zambijskiej drodze na pewno potrzebuje trochę marchewek lub bananów, kilka ładowarek do telefonu, jakąś latarkę, a już na pewno poszukuje przepychaczki do toalety. 

Najpierw formalności


Największy kontrast wypływa z obrazu Afryki, który pielęgnowałam w głowie i tego, co zastałam, kiedy postawiłam stopę na Czarnym Lądzie. Spodziewałam się biedy, zaniedbania, głodu i pragnienia. Tymczasem w pierwszym dniu widzę centrum handlowe i poznaję zasady tutejszej biurokracji. Zanim wymienię pieniądze, zanim cokolwiek kupię – muszę wypełnić odpowiednie formularze. Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, adres zamieszkania, pesel, numer paszportu i dowodu… rozmiar buta? 

W salonie Airtel’u


Odwiedzam firmowy salon tutejszej sieci komórkowej. Czerwone obrandowanie zapada w moją pamięć. Stoję w długiej kolejce do jednego z sześciu stanowisk i przyglądam się ludziom zapatrzonym w ekrany swoich smartfonów. Rejestruję się jako użytkownik Airtel’u. Przemiła młoda kobieta w czarnych warkoczykach doradza najkorzystniejszą taryfę i konfiguruje mój telefon abym mogła korzystać z Internetu. Taki obraz wcześniej nie mieścił się w mojej głowie. Witamy w Afryce XXI wieku! 

What is your telephone number?


Po tygodniu pobytu na kontynencie kontrastów już wiem, że w Afryce możesz nie mieć butów, ale musisz mieć telefon. W sklepie w buszu może nie być chleba, ale na pewno będzie doładowanie Airtel’u. W tym samym buszu ludzie mieszkają w okrągłych lepiankach ze słomianym dachem. Nie mają prądu, ale mają telefony komórkowe.

Na razie serce zostawiam w buszu…