czwartek, 11 grudnia 2014

ROZGRYWKA O DUMĘ

Wczoraj Tomi usiłował trafić piłką do kosza. Trwało to dobre kilka minut. Z każdym rzutem jego twarz coraz bardziej napinała się ze złości. Piłka nie dolatywała nawet do połowy wysokości kosza. Po kilku próbach osunął się na kolana i piąstkami uderzał w piłkę. Zupełnie tak, jakby chciał wymusić na niej posłuszeństwo. Im więcej energii poświęcał by do niej przemówić, tym bardziej zdawała się być głucha na jego wezwania. W końcu, przy kolejnym uderzeniu, sprytnie wyskoczyła z jego drobnych rączek i zgrabnie zatrzymała się kilka metrów dalej. To wyczerpało siły małego gracza. Położył się na ziemi i zaczął głośno płakać.



Ile razy to ja wyczerpuję się przed zbyt wysokim koszem? Próbuję dorzucić piłką. Zatriumfować, przekonać. Udowodnić coś, usprawiedliwić się. Celuję ze szczególnym skupieniem by trafić w punkt i poruszyć wyobraźnię przeciwnika.

Piłka do kosza uciekła spod drobnych piąstek Tomiego. Podobnie jak przeciwnicy z moich codziennych rozgrywek. Grzecznie i ze spokojem rezygnują z mojej gry. Zostaję sama na swoim boisku. Twarzą w twarz ze swoją dumą. O co tak silnie walczę?

niedziela, 16 listopada 2014

HAPPY BIRTHDAY !

Na wstecznym


Dziś nieśmiało oglądam się za siebie. Pierwszy misyjny miesiąc dobiegł końca. Pierwsze misyjne zaskoczenie, pierwsze podskoki radości, pierwsze łzy wzruszenia, pierwsze łzy bezsilności i tęsknoty. Spodziewałam się afrykańskiej gorączki radości, a w pierwszym miesiącu, po mojej głowie jak sęp krąży pytanie „I po co to wszystko?”. Krąży i poluje na moją motywację do pracy.

Dziś jadę na wstecznym. Do pierwszych podsumowań misyjnych dołączam te życiowe. Dziś zostawiam za sobą pierwsze ćwierć wieku życia.

Zderzenie z urodzinowym marzeniem


4 listopada. O 5:15 budzi mnie znajomy odgłos budzika. W pokoju ciemno, ale jeszcze tylko przez chwilę. Za 15 min zaczną wdzierać się pierwsze promienie słońca. Zanim mnie dopadną mam chwilę na marzenia. Bo tak szczerze, to kto nigdy nie marzył o niespodziance z okazji urodzin?

O 5:30 promienie słońca przypominają mi, że powinnam już wstać. Otwieram oczy i w chmurze myśli widzę baner zawieszony nad swoją głową: 

„Happy Birthday! Witamy w nowym ćwierćwieczu! 
Przypominamy: jesteś w Afryce - 12 tysięcy kilometrów od domu. 
Proszę zostawić wszelkie oczekiwania pod poduszką”.


Kiedy ostatnio zrobiłam komuś niespodziankę urodzinową? Przeszukuję swoją pamięć i ze wstydem przyznaję, że nie pamiętam. W zabieganej Warszawie urodzinowe kartki z kalendarza były na końcu mojej listy zadań. O własnych urodzinach najczęściej przypominał mi telefon od babci. 

Panie Boże, zabierz ode mnie wszystkie oczekiwania i pozwól cieszyć się tym, co przyniesie dzisiejszy dzień.

Dzień jak co dzień


Po porannej dawce modlitw czas na śniadanie. Tuż przed jadalnią wpadamy w ramiona Morin. Kobiety, dzięki której nasz salezjański dom jest chyba najczystszym w całej Afryce. 
– My Karolina and Paulina! My gifts from God! 

Nie, nie. To nie urodzinowe pozdrowienie. To po prostu zwykły dzień. Zajmujemy swoje stałe miejsca. Ja przy jednym policzku Morin, Paulina przy drugim. Czas na poranną dawkę uścisków i życzeń na dzisiejszy dzień. Prosto od kobiety najbliższej sercu Boga. To już codzienna tradycja. Morin nie potrzebuje specjalnych okazji. Dla Morin najwspanialszą okazją jest to, że po prostu jesteś.

Urodzinowy labirynt


Wieczorem nikogo nie zastaję w jadalni. Pauliny nie ma w pokoju. Cicho, głucho. Wszędzie wygaszone światła. Jakieś przytłumione dzięki dobiegają z zewnątrz. Nie pozostaje mi nic innego jak iść w ich stronę. Poruszam się jak w ciemnym labiryncie. Niepewnie stawiam stopy, a jedną ręką asekuruję się dotykając ściany. W lewo, w prawo, jeszcze raz lewo. Za zakrętem, w drzwiach prowadzących na taras przebija się delikatne pulsujące światło. Nieśmiało wychylam głowę. Mój wzrok jeszcze nie zdążył złapać ostrości, kiedy stopy przestały dotykać wybetonowanego podłoża, a ciało zaczęło szybować podrzucane przez prenowicjuszy.

Męskie wycinanki


Pod dachem balony i urodzinowa „kartka” wielkości telewizora plazmowego zawieszona na sznurku na pranie. Krzesła ustawione w okręgu, a pośrodku nich dymiący grill. Na stole sałatka warzywna, pomidory z cebulką i polska shima (puree ziemniaczane). Szklanki przystrojone białymi serwetkami, kolorowe napoje, a na deser lody. Czy na pewno jestem w Afryce? Czy na pewno Pan Bóg wysłał mnie do męskiej wspólnoty?

W takich okolicznościach szokująca jest otrzymanie kartki z balonami wyciętymi z kolorowego papieru. Jadalne akcenty - to już chyba fatamorgana!

12 mężczyzn z Czarnego Lądu tańczy wokół grilla śpiewając zupełnie niezrozumiałe dla mnie pieśni. Ca jakiś czas z mieszanki dźwięków wyłapuję swoje imię. Jeszcze taneczna procesja z ciastem przed zdmuchnięciem świeczek. Na koniec gruby rulon szarego papieru przewiązanego przeźroczystą torebką foliową. W środku życzenia od każdego z moich nowych współbraci i oczywiście od mojej misyjnej siostry Pauliny. Są wszyscy. Cała misyjna rodzina. 



Jeszcze telefon od misyjnych sióstr z Lufubu, wiadomość z Mansy, sms z Polski i jakiś mail na skrzynce. Tegoroczne urodziny były obfitsze w niespodzianki niż którekolwiek z wcześniejszych!

Ostatnia wiadomość


Wracam pamięcią do dzisiejszego poranka i uśmiecham się sama do siebie. Pan Bóg musi lubić niespodzianki! Z uśmiechem na twarzy układam się do snu. Jeszcze tylko ustawić budzik w telefonie. Na ekranie pulsuje powiadomienie o nieodebranej wiadomości. W treści krótkie „wszystkiego najlepszego” i tylko jeden link. Tylko jeden, więc chyba mogę zerknąć jeszcze przed snem? Otwieram. 

Kolejne kilka minut płaczę. Na przemian ze śmiechu i wzruszenia. Znów zostałam porwana. Tym razem na spacer po ukochanym parku na Pradze, w towarzystwie przyjaciół i mojej polskiej wspólnoty. Siedmiominutowy seans filmowy przeniósł kawałek mojego domu do Afryki.

Filmowy spacer doprowadza mnie przed budynek rodzinnego kościoła. Przekraczam próg i kieruję się po schodkach w dół. Do oczu napływają łzy. Jestem w Afryce, a urodzinowy wieczór kończę patrząc na Pana Jezusa w moim parafialnym kościele. 

W urodzinowym prezencie dostałam odpowiedź na moje pytanie. I po co to wszystko?

„Zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną,
pędzę ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę 
w Chrystusie Jezusie.”
Flp 3, 13-14



Oazo na Skarce (i nie tylko Oazo) - DZIĘKUJĘ!:)

Panie Boże. Chciałam Afryki by dawać. Dostałam Afrykę by przyjmować. Dziękuję Ci, że przez ręce innych ludzi nosisz mnie na rękach.



wtorek, 11 listopada 2014

AFRYKAŃSKI PRZEDSIONEK NIEBA

Zaduszny jarmark


Nie lubię początku listopada. Nie lubię cmentarzy. I wcale nie dlatego, że żegnałam tam swoich bliskich, ani nie dlatego, że przypominają mi jak bardzo za nimi tęsknie. Takie cmentarze mogłabym polubić. Prawdziwe. Ale te z początku listopada nie przypominają takich. 

Na początku listopada cmentarze w wielkich miastach zamieniają się w głośne jarmarki. Nie są miejscem zadumy, a roztargnienia. Nie milczą w cichej modlitwie nad zmarłymi, a krzyczą do żyjących jak przekupki na targu. Można tam kupić wszystko. Obok wiązanek z plastikowych kwiatów i zniczy we wszystkich kolorach świata możesz wybrać rękawiczki i przymierzyć różne fasony czapek lub kapeluszy. Obok krzyża z suszonych kwiatów kupisz maski czarownic i kostiumy szkieletów, które nie sprzedały się w halloweenowej gorączce zeszłej nocy. 

Rok temu obiecałam sobie, że już nigdy więcej, ani pierwszego, ani drugiego listopada nie postawię nogi za bramą cmentarną. Wiem, że Kościół zachęca. Ale do czego mnie zachęca? Do pamięci i modlitwy za zmarłych? Czy do rozrywki w miejscu uświęconym pamięcią o nich? 

Jeszcze jedna szansa


Nie dotrzymałam swojego słowa. Dziś przekroczyłam… może nie bramę, a jakąś niewyraźnie wytoczoną granicę cmentarza. I to drugiego listopada. I to w jednym z największych miast. Z tą tylko różnicą, że w Afryce. I ta różnica ma znaczenie. I ogromnie cieszę się, że Pan Bóg pokierował bratem Josephem bym mogła dać sobie jeszcze jedną szansę i nie zaniechać obowiązku wynikającego z mojej wiary. Bo tylko brat Joseph miał potrzebę by tego dnia poświęcić czas modlitwie za zmarłych.

W Warszawie cmentarne uliczki przemierzałam płynąc z falą ludzi zmierzającą w ten sam sektor. Skupiałam się jedynie na tym by nie nadepnąć idącej przede mną osoby. W Chingoli też uważnie stawiam stopę za stopą, ale raczej szukam śladów innych ludzi, by idąc nie nadepnąć na czyjś grobowiec. Zamiast gwaru ludzi przesiadujących w przycmentarnych ogródkach barowych, słyszę radosny śpiew garstki osób skupionych na modlitwie pod blaszanym dachem polowej kaplicy. To Ci sami ludzie, których o 7 rano widziałam na Mszy Świętej w parafialnym kościele.


Odpoczywajcie w POKOJU, pamiętajcie w SPOKOJU


Dziś pierwszy raz spojrzałam na cmentarz jako przedsionek Nieba. Przedsionek, w którym mamy odpocząć. Boży architekt nie przystroił grobowców fioletowymi wstążkami, ale na fioletowo ukwiecił drzewa. Nie postawił pozłacanych kwiatów, a w południowym słońcu na złoto wysuszył trawy i krzewy. Zamiast światła elektronicznych zniczy, co jakiś czas błyskiem rozświetla granatowe niebo. Dzień pamięci o zmarłych zaplanował w pierwszych dniach pory deszczowej. Może deszcz ma ugasić niespokojne cierpienie tych, którzy pogrążeni są jeszcze w żałobie?

Kto urządził ten POKÓJ? 


Przedsionek Nieba, a taki zaniedbany. Zamiast pomników i wiecznych posesji z marmurów dostrzegam jedynie uklepane kopce ziemi. Gdzieniegdzie wystaje betonowa płyta z wygrawerowanym imieniem lub niezrozumiałym numerem, który nie jest datą. Ten przedsionek jest ubogo wyposażony. Zamiast połyskującego złotego kropidła, w ręku księdza błyska plastik jednorazowej butelki po wodzie mineralnej z wybitymi w korku dziurkami. 



Tak, jest zaniedbany i ubogi. Ale dzięki garstce osób skupionych na modlitwie - żyjący wiarą w wieczny odpoczynek. Ten Który urządził ten Przedsionek Nieba zna się na rzeczy. To Architekt wnętrz. Projektuje dla duszy, a nie dla ciała.

I choć dziś nie mogłam zapalić znicza na grobie swoich najbliższych, to czułam, że jestem bliżej nich, niż kiedykolwiek wcześniej.

Dziękuję Panie Boże, że pozwalasz mi łamać moje lekkomyślne obietnice, zmuszasz do patrzenia ponad nimi - w stronę Nieba.


piątek, 31 października 2014

TO NIE SEN !

Młodsi bracia


Mam młodszych braci o czarnej skórze. Lamek i Oskar. Wychowaliśmy się 11 tysięcy kilometrów od siebie. W innych domach, w innych kulturach i w skrajnie odmiennych warunkach. Znamy się od miesiąca, ale jakby od zawsze. Codziennie wypatruję dwóch znajomych buziek o radosnym uśmiechu i oczach przepełnionych niewinnością. Gdy tylko ich dostrzegam, serce zaczyna mocniej bić jakby wyczuwało obecność ukochanej osoby. 


Don’t say that…


Oskar na każde pytanie odpowiada nieśmiałym uśmiechem i jednocześnie pełnym zaufania „Yes”. To jedyne co potrafi powiedzieć w naszym wspólnym języku. To nam wystarcza. Przecież miłość wymaga zaufania. 

Lamek jest starszy. To on przejmuje odpowiedzialność. Kiedy za swoimi plecami słyszę: „musungu, musungu” (biały) zawsze pojawia się Lamek. Jego uśmiech zamienia się w smutny grymas. Ten grymas ma swoją misję. Jest wyjątkowy. Czysty. Wolny od złości. Przepełniony troską. 

- Don’t say that. She is your sister!

Czasem po prostu się nie chce


Lamek odmówił dziś współpracy. Przykucnął na gumowych oponach ułożonych z dala od boiska i przygląda się innym chłopcom. Przyszli piłkarze rozpoczęli swój codzienny trening w okrojonym składzie. W mojej głowie kotłują się pytania. Może się obraził? Może coś źle zrobiłam? Może zbyt mało uwagi mu poświęciłyśmy? Po kwadransie spoglądam w stronę sterty gumowych opon. Lamka już tam nie ma. Czy mój młodszy brat może mieć swój „gorszy dzień”? 


Czy mnie słyszysz?


Godzinę później kilku przejętych chłopców ciągnie nas za rękawy. Każdy coś mówi, ale niewiele rozumiem z mieszanki narodowego „bembish” (bemba + english). W tłumie dzieci idziemy w wyznaczonym kierunku. To jakaś nowa zabawa? 

Przekraczam murek otaczający zadaszone miejsce naszej codziennej modlitwy. Już rozumiem, że chęć zabawy nie jest przyczyną całego zamieszania. Na wybetonowanym podłożu widzę zwinięte w kulkę ciałko jednego z chłopców. To Lamek z jedną rączką wsuniętą pod głowę, drugą opartą o przedramię. Jego oczy są zamknięte, a wyraz twarzy sugeruje błogi sen. 

- Lamek, can you hear me? – Powtarzamy kilka razy, ale bez odpowiedzi. 

Unoszę jego chudą rączkę do góry, a ta bezwładnie opada na ziemię. To nie sen!

Kubeł zimnej wody


Podnoszę głowę w nadziei, że w górze znajdę jakieś rozwiązanie. Szukam pomocy, ale spotykam tylko bezradny wzrok dzieci zgromadzonych wokół muru. Zupełna cisza i bezruch. Wstrzymuję oddech jakby miało to zatrzymać wskazówki zegara. Przykładam rękę do zlanego potem chłopięcego czoła, ale przy 38 stopniowym upale i takich emocjach – każde czoło wydaje się parzyć.

- We need some of water! – Wykrzyczałyśmy niemal równocześnie. 

Nagłe otrzeźwienie. Dzieci zerwały się w wyścigu do pobliskiego kranu. Po chwili dobiegają pierwsi chłopcy z wodą cieknącą z dziurawej butelki. Po minucie mamy przynajmniej kilka litrów wody w butelkach. Każdy chce pomóc, ale Lamek nie przyjmuje pomocy od nikogo. Jest prawie nieprzytomny. 

Widok wody otrzeźwił mój umysł. Biegnę do domu po termometr. 

Nie sądziłam, że moje nogi są w stanie rozwinąć prędkość na miarę zawodowego biegacza. Przeskakuję po kilka schodków na raz – w górę, a po chwili tą samą drogą w dół. Oby szybciej! Jeszcze w biegu włączam termometr, a po chwili wciskam go pod bezwładne ręce i czekam na wynik pomiaru: 36, 37, 38, 39.. i wciąż rośnie… Potrzebny lekarz!

Wyścig z czasem


Po kilku minutach biały jeep podjeżdża pod bramę oratorium. Patrick, jeden z tutejszych nauczycieli, podnosi Lamka by przenieść go do samochodu. Ciało chłopca przelewa się przez przedramiona nauczyciela. Ręce, nogi i głowa bezwładnie opadają w dół. Zupełnie jakby należały do szmacianej lalki pozbawionej życia, a nie chłopca, który godzinę temu radośnie biegł w moją stronę, aby się przywitać. 

Zanim zawieziemy Lamka do szpitala – musimy znaleźć jego rodziców. Do bagażnika wskakuje gromadka dzieci. To oni pokarzą nam drogę do domu chłopca. Paulina w ostatniej chwili dobiega z opakowaniem paracetamolu w ręku. Natychmiast wkładamy jedną z białych tabletek w czarne usta chłopca prosząc by ostatnimi siłami spróbował je połknąć. Po chwili wyruszamy na ulice Chingoli.

Po 10 minutach zjeżdżamy z asfaltowej drogi. Lamek mieszka na obrzeżach drugiej strony miasta. Dziś, podobnie jak każdego dnia, pokonywał tą samą trasę na pieszo. 

Samochód podskakuje na każdym zakręcie, każdym dołku i każdej górce. Nasze głowy co chwila uderzają o sufit samochodu. Ludzie zdziwieni niecodziennym widokiem przerywają swoje prace i śledzą wzrokiem nasz samochód. Młodsze dzieci wybiegają na drogę żeby nam pomachać. Po kilku minutach z bagażnika docierają głosy krzyczących chłopców. Niewiele rozumiem, ale domyślam się, że jesteśmy na miejscu! 

Kartonowe osiedle


Otwieram drzwi i stawiam nogę na ubitej piaszczystej drodze. Jest twarda jak z gliny. Uklepana nie przez koła samochodów, a przez czarne stopy setek ludzi, którzy tu mieszkają. Obszar podwórka i droga zlewają się ze sobą. Domyślam się, że teren „prywatny” od drogi oddziela tylko drewniany płot zbity z nierównej długości patyków, z których najwyższy sięga na wysokość moich kolan. Na szczycie chwiejnej konstrukcji zawieszone niedoprane szczątki materiałów przypominające t-shirty i szorty. Tuż za płotem z brunatnej ziemi wyrastają cztery gliniane ściany lepianki przykryte płaskim dachem. Na krótszej ścianie widzę prostokątny otwór przysłonięty kawałkiem materiału. Na dłuższej ścianie zauważam podobny, ale nieco dłuższy i szerszy. Mniejszy to okno. Większy służy za drzwi. Osiedle slumsów pod jednym z bogatszych miast Zambii przypomina kartonową makietę z domkami z szarych pudełek po zapałkach. 

Chłopcy wysypują się z bagażnika. Zostają. Kartonowe domki to ich domy.


Jedni mają wyścig, inni mają czas


Mama chłopców bez żadnych emocji przyjęła wiadomość o zagrożeniu życia syna. Dzień, jak co dzień. Powoli skinęła głową i przymknęła oczy na znak, że rozumie, a po chwili zniknęła w jednym z większych otworów lepianki. 

Po kilku sekundach nasz jeep przypominał biały lep na owady. Dziesiątki dzieci wybiegł z pobliskich domków żeby zobaczyć co się dzieje. I ja rozglądam się dookoła. Zatrzymuję wzrok na kilkunastomiesięcznym dziecku raczkującym po uklepanym szarym piachu, tuż przed wejściem do domu. Jest brudne, przepasane tylko jednym kawałkiem materiału. Nikogo przy nim nie ma. Bawi się w samotności. Jedną rączką zagarnia piasek spod kolan, a drugą, obtoczoną w panierkę z piachu i śliny, wkłada do buzi. 

Wciąż czekamy. Lamek leży nieruchomy na tylnym siedzeniu jeepa. Próbuję wydobyć od niego jakieś potwierdzenie życia, ale już nie otwiera oczu. Widzę tylko ból spływający po jego policzkach z każdą kroplą cichej łzy. To mój brat. Ten sam, który pierwszy stawał w mojej obronie. Teraz, gdy to on potrzebuje realnej pomocy, nie potrafię nic zrobić. Bezsilność wciska łzy do moich oczu. Gdyby tylko przez wspólne łzy można było zabrać trochę jego cierpienia…

Ciało Lamka zaczyna się trząść i pokrywać maleńkimi kropelkami potu. Jeszcze raz wciskamy termometr pod jego ręce, a z oczu nie spuszczam elektronicznego wyświetlacza. Po kilku sekundach widzę jak 38 zamienia się w 39... 39 i pół, 39,7 i wciąż rośnie. Nie znam zasad podawania leków, ale nie mogę patrzeć jak z chudego ciała, z każdą minutą ulatują resztki życia. Wyciskam kolejną białą tabletkę z aluminiowego opakowania i wkładam w otwarte usta chłopca. Nie zdążyłam odstawić butelki z wodą, kiedy przez zaciśnięte wargi Lamka wypływa wszystko to, co próbowałam wlać w jego wycieńczony organizm.

Mama


Nareszcie! Po kilku minutach rozciągniętych w wieczność młoda kobieta pojawia się w większym otworze kartonu. Wystrojona w najlepsze (czyste) ubranie. W czarnych oczach próbuję dostrzec oczy mojej mamy. Próbuję, ale apatyczny wzrok nie przypomina żywego spojrzenia mojej mamy. Nawet jaskrawy kolor żółtej bluzki nie odświeżył wyrazu jej twarzy. Mistrzyni zobojętnienia. Mam ochotę wykrzyczeć całą moją bezsilność. Tylko, czy to cokolwiek jeszcze zmieni? Najważniejsze, że możemy już jechać!

Jeszcze sąsiad


Stop! Nie możemy! Jeszcze tata! Gdzie jest tata Lamka? Gdzieś na slumsach? Gdzieś w innej lepiance… bo Oskar i Lamek to bracia. Mieszkają razem, ale Lamek nosi nazwisko sąsiadów.

Przynajmniej tata Lamka wykazuje przynajmniej trochę zainteresowania synem i bez chwili namysłu wsiada do samochodu.

Nieszczęście w szczęściu


Zajeżdżamy jeepem pod jednopiętrowy budynek szpitala. Plotkujące kobiety widząc nieprzytomnego chłopca od razu kierują nas w odpowiednie miejsce. Na drewnianych drzwiach zauważam pokreśloną kartkę z odręcznie wypisanymi godzinami przyjęć. Na szczęście zdążyliśmy tuż przed godziną zakończenia dyżuru! Na nieszczęście lekarza już nie ma.

Wynik negatywny


Zastaliśmy dwie zambijskie pielęgniarki. Pospiesznie tłumaczymy okoliczności i szczegóły wydarzenia. Podajemy wartość pierwszego i ostatniego pomiaru temperatury, ilość podanych tabletek i zawartość substancji aktywnej w każdej z nich. 

Spokojnie, najpierw formalności. Opłata, imię, nazwisko – wszystko skrupulatnie uzupełnione w różowym zeszycie o szkolnym formacie i grubości może 16 kartek. Można przystąpić do oględzin pacjenta. Niewzruszone pielęgniarki kładą chłopca na łóżku i zadają dziesiątki pytań. Paulina patrzy na mnie, ja na Paulinę. Nie wiem czy kiedykolwiek zrozumiem afrykańską mentalność. Przecież chłopiec jest nieprzytomny!

Po 5 minutach prób dogadania się z chłopcem, targania go za ręce i nogi - decydują się zmierzyć temperaturę. Wysoka. Zbyt wysoka, żeby zlekceważyć, ale widocznie jeszcze zbyt niska by przyspieszyć kroku lub okazać jakiekolwiek zatroskanie. Czas na test na malarię. Po kilku minutach jest wynik. Negatywny. Jeśli to nie malaria, to co? 

Jesteśmy w Afryce. Nie ma diagnozy, nie ma leczenia. 

Czy to tylko przypadek?


Czy mogę coś jeszcze zrobić? Po ludzku mogę to, co w Afryce wychodzi najlepiej. Czekać. Lekarz będzie dopiero jutro. Ale wierzące serce ma jeszcze inne możliwości. Boże. Zamykam oczy i modlę się prosząc o łaskę zdrowia. Proszę, ale w uszach słyszę ciche "dziękuję". To nie Lamek, to moje serce krzyczy dziękując za dar życia. Bo czy tylko przypadkiem gorączka dopadła Lamka właśnie wtedy, gdy był w oratorium? Czy tyle samo „szczęścia” miałby tracąc przytomność gdzieś na ulicach Chingoli lub w jednym z kartonowych domków?

Lamek wyszedł ze szpitala na drugi dzień. Rano nie miał żadnych niepokojących objawów. Czy to wydarzenie miało zmienić coś w jego życiu? A może w życiu jego rodziny? A może to my miałyśmy zobaczyć kartonowe osiedle i skruszyć wyobrażenie o bogatych mieszkańcach Chingoli?

To nie był zwyczajny dzień. Widok kartonowych domków wraca do mnie codziennie. Zamykam oczy i jak w powracającym śnie widzę wciąż to samo dziecko bawiące się w piachu przed jedną z glinianych lepianek. Chcę podejść i oczyścić jego rączki z mieszaniny śliny i piachu. Gdy zbliżam się - znów budzi się moje serce. To nie był tylko sen. Kartonowe domki nie znikną wraz z otwarciem moich oczu. 



piątek, 17 października 2014

LEKCJA O BUCIE

Temat: Różowy but na rzep


But. Nie byle jaki, bo latający. Gumowa podeszwa o grubości dwóch palców i podklejony różowy materiał sięgający za kostkę. Na powierzchni skrzydła z rzepu, który od dawna nie spełnia swej roli, bo już się nie przyczepia. Porusza się w górę i w dół jakby chciał unieść stopę jak na skrzydłach. To prawdziwy wehikuł. Niby zwykły but, ale nie byle jaki. Niby zniszczony, ale jaki użyteczny! Szkoda, by miał tylko jednego właściciela. Dobrymi wynalazkami trzeba się dzielić. Ale najpierw trzeba się tego nauczyć!

Miejsce i czas lekcji: Oratoryjne mrowisko


Na zegarku 14.30. Popołudniowe słońce jeszcze wysoko zawieszone nad horyzontem. Z okna swojego pokoju widzę już małe główki czekające na otworzenie bramy oratorium. Z oddali wyglądają jak czarne mrówki. Wyjęcie kluczy od bramy powoduje natychmiastowe poruszenie. Jakby ktoś wsadził kij w sam środek mrowiska. Dzieci pośpiesznie przebierają nóżkami. Każde biegnie w inną stronę. Z jednego dużego mrowiska tworzą kilka mniejszych – w miejscu gry w kosza, na boisku do siatki lub piaszczystej murawie do gry w nogę. 

Oratoryjne mrowisko to idealne miejsce do nauki. Jest kompatybilne z każdym naszym ruchem. Jest tam gdzie my. Tu odbywam codzienną lekcję o afrykańskim życiu. Moi nauczyciele to najmłodsi chłopcy ze slumsów. Jeszcze nie odróżniam ich czarnych buziek, ale wiem, że część z nich to nauczyciele na pełen etat. Przychodzą codziennie. Skąd to wiem? Rozpoznaję te same, choć z dnia na dzień coraz brudniejsze koszulki, spodnie, a czasem buty. 


Lekcja pierwsza: Do kogo należą buty?


Mój wzrok przykuwają różowe, lekko ocieplane buty za kostkę. Wyróżniają się. Nie tylko tym, że są różowe. Nie tylko tym, że nie pasują do tutejszego klimatu. One po prostu są. A każdy but wśród bosych stópek przykuwa moją uwagę. A te z pewnością widziałam już kilka dni temu! Należały do chłopca o imieniu Enryu.

- Enryu! Enryu! - Bez odpowiedzi. Podchodzę bliżej. 
- Enryu! Enryu! - Bez odpowiedzi. 

Przecież stoję zaledwie dwa metry od niego – musi mnie słyszeć. Podchodzę jeszcze bliżej. Kładę rękę na jago czarnej główce i uśmiecham się dumna ze swojego odkrycia:

- Hello Enryu, good to see you again! - Białe oczy spoglądają na mnie z zaskoczeniem.
- I’am Jimmy! Enryu is my brother.

Pierwsza lekcja o afrykańskim życiu za mną. Kto powiedział, że jedną parę butów może nosić tylko jedna osoba?

Lekcja druga: Czy buty należą do braci?


Kolejny dzień, kolejna lekcja. Znów rozpoznaję zakurzone różowe buty. Tym razem będę już ostrożna!

- Hello Enryu or …Jimmy?! - Białe oczy znów patrzą na mnie. Otwierają się coraz szerzej, a po chwili mrużą od śmiechu. 
- I’m Oskar!. 
- Oskar?! 

Czy w oratorium mamy trzeciego brata? Całkiem możliwe!


Lekcja trzecia: O co tu chodzi?


Kolejny dzień, a różowe buty znów na innej stopie. Może do naszego oratorium przychodzi rodzeństwo z wielodzietnej rodziny? Czuję, że jestem już blisko rozwiązania zagadki, ale to jeszcze nie to! 

Po kilku dniach dowiaduję się, że Enryu, Jimmy, Oskar i kilku innych chłopców nie są rodziną. To po prostu sąsiedzi ze slumsów. Czy wspólne podwórko pozwala na przywilej posiadania wspólnej „garderoby”?

Lekcja czwarta: Próba rozwiązania zagadki


Moi nauczyciele mają jedną parę różowych butów. Buty codziennie odkrywam na nodze innego chłopca. Nie wszyscy chłopcy są braćmi, ale razem mieszkają na slumsach. Mam już wszystkie dane! Czas na rozwiązanie zagadki i wniosek końcowy.

Latające buty to produkt ekskluzywny. Dostępny tylko od czasu do czasu. Tylko wtedy, gdy akurat przypadnie twój dzień w grafiku użytkowania. Nie ważne, że twoja stopa ma kilka centymetrów mniej lub więcej, niż stopa kolegi. Raz na jakiś czas, kawałek twardej podeszwy przyda się każdemu. Szczególnie tym, którzy codziennie boso pokonują dziesięciokilometrową trasę do oratorium.

Lekcja piąta: Empatia dla Europejczyka


Przypomina mi się jeden dzień z moich studiów. Burzliwa dyskusja nad znaczeniem empatii. Każdy ma inną teorię. Co to znaczy rozumieć czyjąś trudną sytuację? Co to znaczy współczuć i współodczuwać? Czym jest empatyczne odczuwanie? W końcu padło idealne porównanie. Być empatycznym to wejść w czyjeś niewygodne buty i przejść w nich kawałek trasy. Wszystko po to, by poczuć i zrozumieć cierpienie drugiej osoby.

Dla nas empatia to wejść w czyjeś buty. Dla chłopców z afrykańskich slumsów empatia to buty oddać.


poniedziałek, 6 października 2014

POZNAŁAM SZCZĘŚCIARZA

Metr entuzjazmu


Lucka codziennie spotykam w oratorium. Do moich uszu często dobiega znajome „Lucky, Lucky!”, choć na pierwszy rzut oka nie wygląda na szczęściarza. Obsmarkana buzia, w obdartej koszulce, która z każdym dniem ciemnieje od brudu. Jego chude nóżki ledwo utrzymują jeszcze chudsze ciało. Jest najszybszy, choć biega za piłką w męskich klapkach – mocno zniszczonych i większych od jego stopy o jakieś pięć numerów. Na oko ma zalewie metr wysokości, ale rokuje na światową gwiazdę koszykówki. Może przyszedł z odległego o 10 km buszu, a może z ulic Chingoli. Tego nie wiem, bo jego angielski jest gorszy nawet od mojego. Jedno jest pewne, uśmiech nie schodzi mu z twarzy, a jego entuzjazm udziela się innym chłopcom. Tak, jakby wszystko co widzi, co robi – widział i robił po raz pierwszy w życiu. 



Akumulator „chcenia”


Luck codziennie gra w kosza. Uliczna koszykówka w Afryce to prawdziwe wyzwanie energetyczne. Tu nie tylko potrzebuję dobrej kondycji ciała, ale i umysłu, bo skład drużyn zmienia się po każdym rzucie piłki do kosza. Główną zasadą jest brak jakichkolwiek zasad. Przejmuję piłkę i od nowa szukam sojuszników. W jednej rozgrywce mogę być w dwóch, trzech, a nawet dziesięciu różnych drużynach. Po dwóch godzinach gry ledwo łapię oddech. W mojej głowie kołuje się jak na otwartym morzu. Fala zmęczenia zalewa moje zmysły. Obraz przed moimi oczami rozmywa się jak po przejażdżce na karuzeli. Potrzebuję „stop klatki”, by mój wzrok odzyskał ostrość. Jednak za każdym razem gdy przystaję na chwilę – piłka ląduje w moich dłoniach zmuszając mnie do aktywności. To Luck widząc, że nie mam siły walczyć o piłkę – sam rzuca ją w moją stronę. Opadam z sił, ale kiedy widzę roześmianego Szczęściarza zapominam o zmęczeniu i czuję, że mój akumulator energii znów jest pełny. Znów zaczyna mi się „chcieć”.

Gadżeciarz


Nie wszystkie akumulatory Szczęściarz potrafi naładować. Ławka pod ścianą oratorium należy do zbuntowanych nastolatków z centrum Chingoli. Mają swojego lidera, który od razu wyróżnia się z grupy. Na nogach ma firmowe buty, na głowie odblaskową różową czapkę i duże modne okulary oprawione w złote oprawki. Jego spodnie ledwo zatrzymują się na pośladkach. Zszycie w kroku przypada na wysokość kolan. Przesiaduje z telefonem w ręku i słuchawkami w uszach. Znudzony ziewa patrząc w ekran smartphona. Niestety nawet radość i energia Szczęściarza jeszcze nie zdołała naładować akumulatora w jego komórce. 

Lekcja akceptacji


Trzydziestostopniowy upał, powietrze gęste od kurzu. Po kilku minutach w pełnym słońcu marzę o szklance wody. W tym samym upale, chłopcy ze slumsów codzienne, na boso pokonują dziesięciokilometrową drogę żeby przez chwilę móc pograć w kosza lub w nogę. Kiedy oni biegają za piłką, Gadżeciarz i jego koledzy śmieją się z naszej prymitywnej zabawy. Powstrzymuję się od komentarza, choć na usta ciśnie mi się: „Po co tu przychodzisz, skoro nasza zabawa Cię śmieszy? Po co przychodzisz, jeśli nas nie potrzebujesz?”. 

Panie Boże, Ty nie odrzucasz nikogo. Kochasz wszystkich, szczególnie tych, którzy odrzucają Ciebie. Daj mi siły i cierpliwość. Poczekam. Może pewnego dnia Gadżeciarz zagra ze Szczęściarzem w jednej drużynie?



środa, 1 października 2014

KONTYNENT KONTRASTÓW

Bosa stopa & garnitur od Bossa


Od tygodnia żyję w kontrastach. Na pokładzie samolotu, na lotnisku w Lusace, w zambijskim shoprite, w oratorium w Youth Center. W Afryce kontrast łączy wszystko co spotkam. 

Skrajna bieda i zaskakujące bogactwo. Ekskluzywne centrum handlowe i bazar pełen żebraków. Zambijski Shoprite prawie jak TESCO, z tą tylko różnicą, że na niewiele mnie w nim stać. Najdroższy garnitur od Hugo Bossa i porwany t-shirt. Elegancki salon „Bata” i wszechobecne bose stopy. Luksusowy jep i zardzewiały pick-up. Kolorowe bilbordy krzyczące „potrzebujesz mnie” i krzyczący Zambijczycy biegający od samochodu do samochodu próbując sprzedać cokolwiek z tego, co zmieściło się w ich rękach. Bo przecież każdy, kto stoi w korku na zambijskiej drodze na pewno potrzebuje trochę marchewek lub bananów, kilka ładowarek do telefonu, jakąś latarkę, a już na pewno poszukuje przepychaczki do toalety. 

Najpierw formalności


Największy kontrast wypływa z obrazu Afryki, który pielęgnowałam w głowie i tego, co zastałam, kiedy postawiłam stopę na Czarnym Lądzie. Spodziewałam się biedy, zaniedbania, głodu i pragnienia. Tymczasem w pierwszym dniu widzę centrum handlowe i poznaję zasady tutejszej biurokracji. Zanim wymienię pieniądze, zanim cokolwiek kupię – muszę wypełnić odpowiednie formularze. Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, adres zamieszkania, pesel, numer paszportu i dowodu… rozmiar buta? 

W salonie Airtel’u


Odwiedzam firmowy salon tutejszej sieci komórkowej. Czerwone obrandowanie zapada w moją pamięć. Stoję w długiej kolejce do jednego z sześciu stanowisk i przyglądam się ludziom zapatrzonym w ekrany swoich smartfonów. Rejestruję się jako użytkownik Airtel’u. Przemiła młoda kobieta w czarnych warkoczykach doradza najkorzystniejszą taryfę i konfiguruje mój telefon abym mogła korzystać z Internetu. Taki obraz wcześniej nie mieścił się w mojej głowie. Witamy w Afryce XXI wieku! 

What is your telephone number?


Po tygodniu pobytu na kontynencie kontrastów już wiem, że w Afryce możesz nie mieć butów, ale musisz mieć telefon. W sklepie w buszu może nie być chleba, ale na pewno będzie doładowanie Airtel’u. W tym samym buszu ludzie mieszkają w okrągłych lepiankach ze słomianym dachem. Nie mają prądu, ale mają telefony komórkowe.

Na razie serce zostawiam w buszu…


środa, 24 września 2014

AFRYKAŃSKA KROPLÓWKA

List od Boga


Pan Bóg lubi niespodzianki. Miałam precyzyjny plan na najbliższy czas. Skończyć specjalizację, poszukać dobrej pracy i rozpocząć poważne życie na własną rękę. Rok temu dostałam wyjątkowy list. Z koperty biło ciepło jakby przesłano w niej kawałek południowego słońca. Na jasnych pomarańczowo-żółtych stronach przeczytałam: "Mam inny plan dla Ciebie. Przygotowałem coś specjalnego. Znam Twoje pragnienia i wiem czego potrzebujesz. Wystarczy, że zaufasz. Twój Kochający Tata z Nieba."

Zaufałam. Środkowa Afryka, Zambia, Chingola – swój kolejny rok życia spędzę w rzeczywistości dalekiej od tej, którą znam od urodzenia.

W mojej głowie jest wiele pytań. Czy codziennie po otwarciu oczu będę gotowa dziękować Bogu za ten czas, tych ludzi, te doświadczenia. A może afrykańska codzienność nie będzie tak kolorowa jak wydawała się na zdjęciach? Może odcienie szarości szybko przysłonią moją motywację, która wydaje sie być tak silną i oczywistą. Może codziennie będę zadawać sobie pytanie "co skłoniło mnie, by rok życia spędzić w afrykańskich warunkach". Może będę z tęsknotą wspominać swój polski dom, może nawet zatęsknię za Warszawskim wyścigiem z czasem, codziennym pewnym planem. 

Misyjna zagadka


Jaki będzie ten najbliższy rok? Czy pełny trudów i wyrzeczeń, czy bogaty w zaskoczenie i radość? Im dłużej zastanawiam się, im dłużej próbuję ułożyć jakąś wizję, a może nawet plan - tym bardziej czuję, że pierwszy raz w życiu stoję przed białą kartką, której nie potrafię zapisać. Próbuję naszkicować nieśmiałe kontury i widzę, że po chwili jeden obraz nakłada się na drugi. Pierwszy zaprzecza drugiemu. Moja misja jest zagadką. 

Jutro zobaczę Chingolę. Czy jutro rozwikłam zagadkę?

Po prostu być


Jednego jestem pewna. Najbliższy rok spędzę pod afrykańskim niebem, a ten kawałek Nieba jest bliski sercu Taty. To zaszczyt móc być pod tą samą chmurą z ludźmi, którzy widzą w niej Boga. Taki przywilej sprawia, że czuję się bezpieczna. A biała karta którą widzę przed sobą uśmiecha się do mnie delikatnie jakby mówiła "zaufaj, zamknij oczy i po prostu bądź". Moje powieki powoli opadają. Ufam, wiem, że Tata jest przy mnie. On precyzyjnie zaplanował najbliższy rok mojego życia, zatroszczył się o mnie. Mój plan na przyszły rok, to po prostu być. 

Spodziewam się żaru z Nieba, ale też pory deszczowej. Żaru miłości Boga i deszczu oczyszczenia, którego krople są pełne życia. Może to będzie moja afrykańska kroplówka? Może poczuję słodkie łzy radości, wytrawne łzy wzruszenia, kwaśne łzy niezrozumienia i słone łzy tęsknoty. 

Czy Pan Bóg ugasi moje pragnienia? A może wzbudzi inne? A może pragnienie będzie przeplatało się z upojeniem. Może radość będzie obok tęsknoty. Może po prostu będzie zwyczajnie, może po prostu wystarczy być. Bez planu i bez oczekiwań.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

ZAUFANIE ZŁAPANE NA STOPA

"Bóg, powołuje według swojego planu. Powołuje tych którzy po ludzku się do tego nie nadają."


Stoję przed surowym kościołem z czerwonej cegły i ze wszystkich sił wytężam zmysły. Chcę zapamiętać jak najwięcej. Marcowy wieczór. Słońce od dwóch godzin chowa się za horyzontem. Trzęsę się z zimna, ale nie mogę odejść. Muszę zatrzymać się i zapamiętać wszystkie myśli, jakie zrodziły się podczas ostatnich trzech dni rekolekcji. Zupełnie jak tuż po przebudzeniu – zaciskam powieki, aby światło nie oślepiło obrazów ze snu. Czuję mirrę, którą ksiądz Krzysztof namaścił nam dłonie. Zapach olejku pomaga mi przywołać chwile z rekolekcji. Słyszę słowa wypowiadane lekko i z uśmiechem: "Bóg, powołuje według swojego planu. Powołuje tych, którzy po ludzku się do tego nie nadają".

W mojej głowie od wielu lat rysowałam precyzyjny plan. Każda kreska była przemyślana, każdy szczegół starannie dopracowany. Mój obraz nie potrzebował poprawek. Lubię porządek i przemyślane decyzje. Nie nadaję się do tego, co wymaga ryzyka, co jest niepewne, nieprzewidywalne. Mam swój plan i oczekuję, że wszystko potoczy się zgodnie z nim. A jednak! Zapach mirry wciąż przypomina mi słowa z marcowych rekolekcji: „Bóg powołuje według swojego planu…”. A więc Bóg ma dla mnie alternatywny plan. Plan, którego nie znam! Czy mogę go jakoś odkryć? Tak! Odpowiedź znalazłam na rekolekcjach - podczas podróży autostopowej. „Piękne Stopy” to rekolekcje odbywające się w podróży. To pielgrzymka w duchu ewangelicznego ubóstwa oraz okazja, by doświadczyć miłości i opieki Boga przez otwarcie się na prowadzenie przez Ducha Świętego. 

Rejs bez koła ratunkowego


Podejmuję duchowe wyzwanie. Wysyłam zgłoszenie na rekolekcje, jednak do ostatniej chwili waham się. Drugi sierpnia. Mój pociąg do Łodzi odjeżdża za pół godziny. Plecak stoi zapakowany i gotowy do drogi. Termometr wskazuje 34 stopnie Celsjusza. Upalne południowe słońce nie zachęca do podróży. Czuję, że wciąż szukam wszelkich argumentów, by nie jechać i móc usprawiedliwić się przed sobą samą. „Boże, daj mi jakikolwiek znak, bym miała pewność, że naprawdę chcesz wrzucić mnie w to szaleństwo.” Pospiesznie otwieram Pismo Święte. Z zamkniętymi oczami przewracam kolejne kartki. Tu będzie dobrze. Zatrzymuję wzrok i w nadziei czytam: Druga wyprawa misyjna. „(..) a Paweł dobrał sobie za towarzysza Sylasa i wyszedł polecony przez braci łasce Pana” (Dz 15, 40). Nie tego oczekiwałam… Ale jedno jest pewne – chciałam znaku i właśnie go dostałam. Kiedyś słyszałam, że im większy opór przed rekolekcjami, tym większych owoców można się spodziewać. W ostatniej chwili wbiegam na peron. Z drugiego wagonu wychyla się konduktor. Słyszę ostry świst gwizdka i krzykliwe "odjazd!". Zdążyłam na pociąg, ale czy zdążyłam zaufać Bogu?

Cały czas asekuruję się i szukam wymówek. Tygodniowa podróż autostopem bez szczegółowego planu, bez zaplanowanych noclegów, bez jedzenia, a może i bez pieniędzy? To jak wybrać się w rejs szalupą po oceanie, pozostawiając wszelkie koła ratunkowe na brzegu. To nie tylko szalone, ale nieodpowiedzialne. Rezygnuję. Wybieram numer do przyjaciela: „Zabierz mnie stąd, to szaleństwo nie jest dla mnie”. Mam cichą nadzieję, że potwierdzi moje przekonanie i da przyzwolenie na ucieczkę. Kolejne rozczarowanie: "Ja wszystko rozumiem, ale proszę, daj Bogu szansę. Zacznij jutrzejszy dzień od słów: «Boże, dziękuję Ci i wychwalam Cię za wszystko, co się dziś wydarzy»”. I wydarzyło się. Zaufałam. Wypływam na głębię. 

Boży Plan = nasz plan


Przede mną sześć dni rekolekcyjnej podróży autostopowej. Tworzymy trzyosobowy zespół, jeszcze się nie znamy, ale przy takim ładunku niewiadomych nie robi nam to różnicy. Burzliwa dyskusja w zespole. Ktoś chce jechać na północ Europy, ktoś na południe. Jedna z nas chce podróżować tylko autami osobowymi, inna dopuszcza przejazdy tirem. Jedna na wszelki wypadek chce wziąć pieniądze, inna chce opróżnić portfel i całkowicie oddać kontrolę Bogu. Emocje studzi wspólna modlitwa. I w końcu ostateczna decyzja wsparta natchnieniem Ducha Świętego. Boży Plan = nasz plan. Nie tylko wypłyniemy na głębię, ale też zanurkujemy na pełnym oceanie Bożego zaufania. Pojedziemy bez celu, bez planu i bez pieniędzy. Pojedziemy z kimkolwiek, kto zatrzyma się i zechce nas zabrać (o ile nie będzie wyglądał podejrzanie). Tata z Nieba nas poprowadzi. Codzienne chcemy modlić się za kierowców, którzy już nam pomogli, i tych, którzy dopiero zdecydują się nam pomóc. To będzie nasz wspólny plan: Tata, my i ci, których spotkamy na swojej drodze. 

Lekcja przyjmowania


W czasie drogi najsilniejsze było doświadczenie realnego działania Boga. Podróż bez pieniędzy, a nieustannie w luksusie! Pan Bóg nas rozpieszczał i zawsze miał dla nas coś specjalnego: wykwintna kolacja w gustownej restauracji na rynku w Cieszynie, nocleg w rodzinnym domu naszego kierowcy, wygodny transport, który znajdował się zanim wyszłyśmy go szukać, osobista willa nad Adriatykiem, mrożona kawa z bitą śmietaną jak na zawołanie czy hotel z widokiem na największe jezioro Austrii. Wyjechałyśmy bez pieniędzy, a wróciłyśmy mając 90 euro od ludzi, którzy chcieli nam pomóc, mimo że ani razu nie poprosiłyśmy o pieniądze. To tylko niektóre z cudów, jakie Bóg przygotował dla nas na te sześć dni.

Największym zaskoczeniem okazał się starszy, elegancki mężczyzna w garniturze. W ostatnim dniu podróży, po kilku godzinach poszukiwań transportu na jednej z austriackich stacji benzynowych, w desperacji podbiegamy do luksusowego, czarnego BMW. Nawet przez chwilę nie wierzę, że taki „elegancik” zabierze trzy dziewczyny, przemęczone i lekko nieświeże po podróży w 40 stopniowym upale. Widzę, jak zaniepokojony kierowca uchyla przyciemnianą szybę i uważnie wysłuchuje się w nasz apel o pomoc. Skręcam się ze wstydu i szykuję do ucieczki z miejsca zażenowania. Kolejna lekcja przyjmowania: „Zapraszam na pokład, jadę do Wrocławia. Jednak najpierw zapraszam Was na porządny obiad”. Napełniamy puste brzuchy zupą, pieczenią i słodkim deserem, by zaraz potem wyruszyć luksusowym autem do Polski. Przez kilka godzin podróży rozmawiamy o… Bogu. Nocą przekraczamy granicę Polski, wjeżdżając w sam środek burzy. Niewiarygodna wichura łamie drzewa, a ulewa zamienia się w rwącą rzekę. Niespodziewanie kierowca zatrzymuje się pod jednym z hoteli. Przechodzi mnie dreszcz strachu. Zakładam nieczyste intencje kierowcy, a w głowie szaleją traumatyczne wizje. Tymczasem dostajemy osobny pokój i gorącą herbatę: „Nie pozwolę, żebyście nocą i w taką pogodę łapały stopa. Odpocznijcie, a rano odwiozę Was do Łodzi”. Około południa zajechałyśmy czarnym BMW pod samą bramę klasztoru dominikanów w Łodzi, miejsca naszej zbiórki.

Myślę, że Bóg dobrał nas w jedną ekipę z jakiegoś powodu. Może te rekolekcje miały być dla nas nauką przyjmowania pomocy od innych? Trudno jest prosić o pomoc, a jeszcze trudniej przyjmować pomoc od ludzi, nie mając niczego, by dać w zamian. W czasie rekolekcyjnych przygotowań do podróży o. Krzysztof Pałys OP uprzedził nas, że doświadczymy tej trudności. Zapewnił, że Bóg chce, żebyśmy przełamali swoją dumę, wstyd, zażenowanie i szli do ludzi z otwartością i ufnością: „Pamiętajcie: przyjmując pomoc, dajecie innym możliwość otrzymania błogosławieństwa «kto Was przyjmuje, Mnie przyjmuje»”. Powtarzałam sobie te słowa jak mantrę, gdy ludzie obsypywali nas tym, co mieli, a mnie aż skręcało w środku z poczucia niezręczności. Jednak za każdym razem, gdy ktoś nam pomógł – czułam się lżejsza. Kilogram mniej lęku, dwa kilogramy mniej wstydu, trzy kilogramy mniej dumy. W zamian dostałyśmy chyba najlżejsze z możliwych: poczucie wdzięczności za każdy otrzymany dar, za każdego postawionego na naszej drodze człowieka. 

Boska nawigacja


Łapanie stopa przypominało mi codzienne życie. Czekanie, aż jakiś samochód wreszcie się zatrzyma. Rozczarowanie, gdy ktoś mimo wolnych miejsc odmawia. A potem to nagłe olśnienie, gdy pięć minut później zatrzymywał się inny kierowca, który może zabrać nas znacznie dalej. W swoim życiu nieraz czekałam sfrustrowana ciągłymi „niepowodzeniami” i kołaczącym się w głowie pytaniem: dlaczego? Dlaczego znów coś mi nie wyszło? Do tej pory nie dawałam Bogu przestrzeni, by działał. „Panie Boże, cieszę się, że jesteś, ale usiądź proszę na siedzeniu pasażera i pozwól mi kierować. Jeśli nie wyrobię się na zakręcie lub żaden z moich hamulców nie zadziała, poproszę Cię o pomoc. Wyprowadź na prostą i oddaj mi kierownicę”. Tym razem to On kierował od początku do końca i wiem, że lepszej trasy nie mogłam sobie wymarzyć.

Często proszę Boga o coś na tu i teraz. Jednak On patrzy dużo dalej. Widzi całą mapę mojego życia, a nie tylko jej wycinek. Gdy wydaje mi się, że któraś z dróg to dobry skrót do moich pragnień, On już widzi, że to tylko ślepa uliczka. Jeśli mam dotrzeć do celu, nie błądząc zbyt długo, to muszę zaufać Bożym znakom.

Dotarło do mnie, że tym ostatecznym celem mojej drogi jest Zbawienie. Wszystkie dotychczasowe pragnienia, nawet te piękne, są tylko przystankami na drodze. Otrzymałam Boską nawigację. Celem mojej podróży jest Bóg. Nawet, gdy wybiorę niewłaściwą drogę – On obliczy mi nową, jeszcze lepszą trasę do Nieba. 

Powrót z nowym planem w ręku


Kiedyś wszystko miało zależeć ode mnie. Od mojej pracy, mojej odwagi – od tego, co moje. Dziś chciałabym wszystko oddać w ręce Boga. Dopiero teraz widzę, że rekolekcyjna podróż autostopowa była doświadczeniem przełomowym w moim życiu. To dopiero początek mojej drogi zaufania. 

Przez ostatni rok w moim życiu bardzo wiele się zmieniło. Nabrałam odwagi, by odkopać swoje dawne marzenia misyjne. Po rekolekcjach podjęłam formację w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie (Salezjański Ośrodek Misyjny). Po roku przygotowań zostałam posłana na roczną misję do Afryki. To już nie mgliste marzenie, a precyzyjny plan opatrzony Bożą pieczątką: 7 czerwca 2014, na Spotkaniu Młodych na Polach Lednickich, razem z dziewięcioma wolontariuszkami Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco otrzymałam krzyż misyjny z rąk Prymasa Polski, abpa Wojciecha Polaka (relacja z posłania).

23 września 2014 wylatuję na roczną misję do Zambii. Jestem przekonana, że gdyby nie rekolekcje autostopowe – nie miałabym w sobie tyle Zaufania, by na rok zawiesić wszystkie plany – całe swoje życie. Zostawiam pracę i studia. Na rok rozstaję się z rodziną i przyjaciółmi. Wierzę, że będę miała do czego i do kogo wracać. To nie jest tylko moja misja. Wierzę, że za każdą misją stoi cały Kościół. Dlatego proszę Was o modlitwę o potrzebne łaski, abym sprostała temu zadaniu. Chciałbym, żeby moja misja była czasem tylko dla Boga, czasem rozeznawania Jego woli. Czasem, w którym dbając o relację z Nim, będę mogła być pomocna tym, do których mnie posyła.