poniedziałek, 6 lipca 2015

GDZIE MIESZKA BÓG?

Gra w spojrzenia


Lubię grać z dziećmi w spojrzenia. Nasza gra zaczyna się zawsze tak samo. Dostrzegam małego szkraba. Stoi w daleko. W bezpiecznej odległości od kogoś o innym kolorze skóry. Przygląda się z zaciekawieniem, obserwuje każdy mój ruch. Delikatnie i nieufnie mruży oczy. Udaje, że nie patrzy w moją stronę. Gdy zatrzymuję się na chwilę i odwracam głowę w jego stronę – z zawstydzeniem opuszcza oczy. Podchodzę bliżej. Przez błyszczące szyby jego źrenic przebija się delikatne i ciepłe światło. Mały szkrab jest ostrożny. Przymyka okna swojej duszy, by nieproszony chłód nie wdarł się do środka. Ostrożnie podchodzę jeszcze bliżej. Odległość trzech kroków jest idealna by zacząć grę w spojrzenia. Naśladuję wzrok dziecka. Mrużę oczy, a gdy nasze spojrzenia spotykają się w połowie drogi – otwieram szeroko. Mrużę i otwieram na zmianę. Wzrokiem zakreślam szerokie koło. Najpierw powoli w prawo, potem szybko w lewo. Dzieci szybko łapią zasady mojej gry. Zamiana ról. Teraz oczy dziecka próbują naśladować moje spojrzenie. Po krótkiej chwili zabawy wybuchamy śmiechem. Oczy dziecka wciąż są niewielkie, ale szeroko otwarte. Spojrzenie ufne, zadające pytania, poszukujące odpowiedzi. To wszystko. Zabawa skończona. Ale czy była o tylko zabawa?

Przez zabawę próbuję zrozumieć co kryje się w oczach dziecka. Po roku w Afryce wciąż niewiele rozumiem w języku Bemba, ale nie poddaję się. Podejmuję próby porozumienia. Po oczach dziecka próbuję odgadnąć czy jest radosne, smutne, a może chore. Codziennie zaglądam w dziesiątki maleńkich brązowych oczu. Próbuję patrzeć głębiej i głębiej. W ich spojrzeniach dostrzegam coś wyjątkowego. Coś, co nie pozwala mi przejść obojętnie. Coś, co zatrzymuje mnie i prowokuje do pytań. Od dziesięciu miesięcy próbuję odkryć czym jest to tajemnicze „coś”. Chyba powoli zaczynam rozumieć. Oczy dziecka są inne niż oczy dorosłych. W oczach dzieci dostrzegam Boga. Bóg mieszka w ich maleńkich brązowych ciałkach. Swoją obecność zdradza wychylając się przez okna ich dusz - oczy.


Boże schronisko 


Oczy dzieci, które spotykam w naszym oratorium są jak okna górskiej chatki. Gdy na zewnątrz jest mrok, a temperatura spada poniżej zera, przez szyby chatki przebija się ciepłe światło. Z oddali widać tylko niewyraźne błyski. Jednak ciepło bijące z okien przyciąga mnie bliżej i bliżej. Zaglądam w okna chatki i widzę ogień rozpalony w kominku. Na zewnątrz może być burza śniegowa, a w środku będzie jasno i ciepło, bezpiecznie. W takim domu chcę po prostu posiedzieć i ogrzać moje zmarznięte ręce. 

Na misji ogrzewam swoją duszę w spojrzeniach dzieci. Przez ich oczy próbuję dostać się do środka maleńkich chatek przepełnionych Bogiem. Moja gra jest wędrówką do Bożych schronisk. Kiedy jestem już w środku, siadam przy kominku i ogrzewam serce w Jego ogniu.

Teraz rozumiem, że Bóg mieszka w oczach dzieci. Przygląda mi się z oddali. Obserwuje każdy mój ruch, nie spuszcza mnie z oczu. Nieustannie jestem w polu Jego widzenia, choć zazwyczaj nie zdaję sobie sprawy z Jego obecności. Aby dostrzec Jego obecność, muszę skierować wzrok w Jego stronę. Zatrzymać się i spojrzeć w Jego oczy. Wtedy podchodzi i delikatnie puka do okien mojej duszy. Najpierw cichutko, niepewnie. Wytrwałe i ciche pukanie jeszcze przyciąga moją uwagę. Uchylam delikatnie okna mojej duszy, otwieram oczy. Ciepłe spojrzenie Boga zalewa moje serce.

Dziękuję Ci Boże, że oczy dzieci nie są tak poważne jak oczy dorosłych. Dziękuję za oczy, które potrafią się śmiać i smucić, wzruszać i złościć. Nie udają silnych, nie przejmują się, że im „nie wypada”. Są sobą. Jeśli czegoś nie widzą – pytają, poszukują odpowiedzi. Jeszcze się uczą. Bywają nieznośne, ale potrafią się zawstydzić, a czasem nawet przeprosić. Zawstydzonym oczom, z radością serca wszystko się przebacza. 

Dziękuję, że mogę ogrzewać moją zmarzniętą duszę w spojrzeniu Boga wychylającego się przez oczy - okna ich dusz.


czwartek, 2 lipca 2015

EVARISTO

Przyjaciel spod Shopritu


Evaristo znamy od co najmniej 8 miesięcy. Jednak dopiero kilka tygodni temu pierwszy raz przekroczył bramę naszego oratorium. Gdzie spotkałyśmy go pierwszy raz? Pod Shopritem – najbardziej znanym sklepem w Zambii. Evaristo podbiegał do nas za każdym razem gdy pojawiałyśmy się w centrum naszej Chingoli.

- Madame, Madame! Two kwacha (Proszę Pani, proszę Pani! Dwa kwacha <tutejsza waluta>!) - i wyciągał w naszą stronę popękaną od brudu rączkę.

Ze wstydem muszę przyznać, że przez osiem miesięcy nie dostał od nas nawet pół kwacha. Nie dlatego, że jesteśmy tak skąpe (mam nadzieję…) ale dlatego, że dobrze wiemy, że żadne pieniądze nie zabiorą go z ulicy. Za dwa kwacha prawdopodobnie kupi kolejne dwie paczki chrupek, a potem wyciągnie rękę do kolejnego muzungu (białego).

Co tydzień historia spod shopritu powtarzała się. Miałyśmy przygotowaną niemal automatyczna odpowiedź na jego prośby:

– No money, but I can play with You in Don Bosco place. Come tomorrow at 14.30, ok? (Nie będzie pieniędzy, ale mogę pobawić się z Tobą w “Don Bosco”. Przyjdź jutro o 14.30, dobrze?)

Prawdopodobnie nie zrozumiał nawet jednego słowa. Wciąż patrzył na nas z uśmiechem i wyciągniętą rączką w naszą stronę. Wspólnymi siłami uruchomiłyśmy nasz podstawowy słownik tutejszego bemba:

- No money! Isa Don Bosco! Mailo 14.30! (Nie będzie pieniędzy! Przyjdź do Don Bosco! Jutro 14.30!)

Wystarczyły dwa słowa w bemba żeby odczarować wyciągniętą w naszą stronę rączkę. Dłoń chłopca jak po zaklęciu chowała się w kieszeń dziurawych jak sitko spodni.

- Oki, Oki Madame! (Dobrze, Dobrze, proszę Pani!)

Za każdym razem, kolejnego dnia rozglądałyśmy się po oratorium, ale nigdzie nie było naszego przyjaciela spod Shopritu. Aż do pewnego dnia, kiedy usłyszałam jak ktoś woła za mną:

- Madame, Madame! Don Bosco! 

Odwracam głowę i widzę tę samą popękaną rączkę wyciągniętą w moją stronę. Tym razem nie prosi o pieniądze. Tym razem chce się po prostu przywitać.

- No “Madame”, now you are my friend! My name is Karolina. What is Your name? (Nie “proszę Pani”, teraz jesteś moim przyjacielem. Mam na imię Karolina! A Ty?)


Nowa koszulka – czas na zmianę?


Od kilku tygodni Evaristo przychodzi do naszego Oratorium codziennie. Każdego dnia przyprowadza innego kolegę z ulicy. Piłka do nogi to jedyna rzecz o jaką proszą. 

W naszym oratorium większość dzieci jest bardzo biedna. Mają bose stopy, poszarpane, brudne ubranka, a ich brązowe ciałka pokrywa warstwa kurzu lub błota zależnie od pory roku. Evaristo i „spółka” należą do czołówki zaniedbanych. Kiedy pochylam się nad którymś z naszych shopritowych przyjaciół czuję jedynie kwaśny zapach moczu. Wczoraj zauważyłyśmy, że inne dzieci nie chcą bawić się z cuchnącymi chłopcami ulicy. Przyszedł czas na wyjątek od naszej reguły, która brzmi „nie przyjechałam by rozdawać, nie przyjechałam by cokolwiek zmienić”. Shopritowi chłopcy potrzebują zmiany. Czas na mycie, pranie i… (w drodze wyjątku)nową koszulkę.

Wyjątek potwierdza regułę


Chłopcy nie wiedzieli czym jest proszek do prania. Nie potrafili użyć mydła. Po kilku minutach szarpaniny nad wiadrem z wodą i rzucania się mydłem, chłopcy odstąpili od „świetnej zabawy”. Zdęli brudne koszulki i z uwagą przyglądali się instrukcji prania.

Wystarczyło pół godziny by chłopcy zamienili swój wizerunek z ulicznego na całkiem przyzwoity. Brudne koszulki wyprane, brązowe ciałka pachnące, a na nich nowe, nico przyduże koszulki… damskie, bo tylko takie miałyśmy.

Dziś znów nasi shopritowi przyjaciele, w nowych koszulkach kopią piłkę na boisku naszego oratorium. Z tą tylko różnicą, że nowe koszulki bardziej przypominają te stare – brudne i cuchnące moczem. Evarito potwierdził naszą regułę. Lepiej po prostu BYĆ, niż próbować cokolwiek zmienić.

Don Bosco na smutki


Środa – dziś oratorium jest otwarte tylko dla naszych studentów w Collegu Don Bosco. Wychodzę z domu i widzę Evaristo siedzącego na krawężniku tuż przy bramie naszej placówki. Podchodzę aby się przywitać i wytłumaczyć, że dziś nie możemy się razem pobawić. Evaristo nie podbiega w moją stronę – to pierwszy dziwny znak. Podchodzę bliżej, nie podnosi nawet głowy, nie uśmiecha się.

- Evaristo, How are You? (Jak się masz?) – nie odpowiada, ale z jego oczu zaczynają skapywać łzy.

Ktoś obok wyjaśnia mi, że chłopiec przyszedł, bo boli go brzuch i głowa. Po konsultacji z jednym z braci postanawiamy zrobić kolejny wyjątek dla naszego przyjaciela. Dziś dostanie od nas porządny obiad, a potem coś przeciwbólowego.

Wracam do kuchni, wyciągam jeden z ładniejszych talerzy i nakładam jedzenie przeznaczone na naszą kolację. Pieczony kurczak, gotowane warzywa i oczywiście nshima. Jeszcze zaglądam do lodówki – niech to będzie więcej niż obiad – wyciągam dwa gotowane jajka, chleb i masło orzechowe. W kubek wlewam gorącą herbatę. To będzie prawdziwa uczta! Na mojej twarzy pojawia się uśmiech satysfakcji na samą myśl o zachwycie chłopca. Wreszcie mogę konkretnie komuś pomóc.

Stawiam bogatą tacę przed chłopcem i w napięciu czekam na jego uśmiech… Kolejny raz Afryka uczy mnie pokory. Chłopiec nawet nie spojrzał na jedzenie. Schował twarz w brudnych rączkach i zaczął płakać.

Może i był głodny, ale przede wszystkim był chory i nie mógł nic przełknąć. Jeśli chłopiec z ulicy odmawia jedzenia to znaczy, że musi naprawdę cierpieć. Zapada kolejna decyzja. Za pół godziny brat odwiezie chłopca do domu (bo podobno ma jakiś dom…), a potem z jego rodzicami (lub opiekunami) pojadą do szpitala.

Mamy pół godziny, a Evaristo wciąż płacze. Próbuję rozweselić chłopca na różne sposoby, ale łzy ciągle płyną po jego policzkach. Zrezygnowana wyciągam telefon by sprawdzić godzinę. Evaristo chwyta mnie za rękę, przyciąga telefon na swoje kolana i spogląda na ekran. Dłuższą chwilę przygląda się fotografii na wyświetlaczu telefonu. Na zdjęciu jest mój przyjaciel z gromadką dzieci z placówki misyjnej w Peru. Evaristo chwyta moją dłoń w swoją rączkę, wskazuje mojego przyjaciela i z uśmiechem pyta:

- Don Bosco?

Wybucham śmiechem. Evaristo spogląda na mnie zmieszany, a po chwili uśmiecha się mimo łez na policzku. I tak przez następne minuty razem śmialiśmy się nad talerzem pełnym jedzenia i zdjęciem mojego przyjaciela na ekranie telefonu.

Panie Boże, dziękuję Ci, że zawsze masz najlepsze rozwiązana w najwłaściwszym czasie.

niedziela, 12 kwietnia 2015

POWOŁANIE DO SPEŁNIANIA MARZEŃ

Nachanga South Hospital


Dwa razy w tygodniu biały jeep podjeżdża pod mury naszego domu misyjnego i zabiera nas do szpitala na południu Chingoli. Za każdym razem gdy opuszczamy naszą placówkę mamy w sercu mieszankę uczuć. Smutek, bo za naszymi plecami zostawiamy nasz Dom – miejsce do którego zostałyśmy posłane. Radość i zaciekawienie, bo przed naszymi oczami niedługo ukażą się mury, w których czekają na nas nowi pacjenci. 

Kolejną dawkę emocji dostarcza szpitalny korytarz, na którym za każdym razem mijamy sznur krzeseł z oczekującymi rodzicami i dziećmi. Ogarnia nas niedowierzanie. Dostrzegamy dziecko wirujące wokół własnej osi, drugie krzycząc tupie nóżkami, trzecie odwrócone do ściany rytmicznie uderza pacami o krzesło, czwarte martwym wzrokiem wpatruje się w bliżej nieokreślony punkt na suficie. Są też dzieci z powykręcanymi jak druciki kończynami, zniekształconą twarzą lub cieknącą z buzi śliną. Za każdym razem zastanawiamy się, czy oni naprawdę czekają na nas. Czy to nie jakaś pomyłka? 

To jeszcze nie koniec emocji. Otwieramy drzwi gabinetu, a na stole wita nas sterta teczek z historią medyczną każdego z nich. Epilepsja, poudarowe uszkodzenie neurologiczne, zespół genetyczny, porażenie mózgowe lub bliżej niezdiagnozowane całościowe opóźnienie rozwoju. To nie pomyłka. Oni naprawdę czekają na nas. Za chwilę wejdzie pierwszy z nich, a nas ogarnia przerażenie. Co możemy powiedzieć? Czy w ogóle możemy jakoś im pomóc? Może tylko tracimy ich czas i wlewamy w ich serca fałszywą nadzieję? 

Jednak to nie my wybrałyśmy to miejsce. To ono znalazło nas przez zbieg wielu przypadków, które prawdopodobnie nie były wcale przypadkami. Praca w szpitalu nie była naszym pomysłem. Każdego poranka, w modlitwie oddajemy cały dzień w ręce Pana Boga. Prosimy, by wlał w nasze serca pokorę i wyposażył nas w odpowiednie narzędzia, aby sprostać zadaniom, jakie przed nami postawił. Każdego dnia odkrywamy Jego prowadzenie. I choć wydaje nam się, że niewiele pomagamy – codziennie słyszymy słowa wdzięczności. To nie nasza zasługa, to największa z naszych misyjnych łask.

Jeszcze niewiele rozumiemy z tego, co się wokół nas dzieje. Gorąco prosiłyśmy, aby Pan Bóg wskazał nam miejsce naszej pracy. Po 5 miesiącach misji obok codziennej pracy w oratorium - trafiłyśmy do szpitala. Miejsca, o którym wciąż obie marzymy, jako o miejscu naszej pracy zawodowej w Polsce. 

Dlaczego nasze zawodowe marzenie spełnia się na misji? Dlaczego w Afryce? Dlaczego akurat teraz, kiedy wydawało się, że zawieszamy wszelkie nasze marzenia i zawodowe plany? Wygląda na to, że Pan Bóg przygotował nam piękny prezent.

Karolina i Paulina


środa, 25 marca 2015

MAŁA AFRYKAŃSKA KSIĘŻNICZKA

Pół metra uroku


Wczoraj skończyła trzy latka, ale nie wygląda na swój wiek. Mierzy niewiele ponad pół metra i jest małą księżniczką. Ma krótką czarną czuprynkę i przynajmniej dziesięć maleńkich kucyków spiętych kolorowymi gumkami. Nosi różowe sukienki i białe podkolanówki. W jej uszach mienią się błyskotki, a na nogach czarne lakierki. Choć jej ruchy są niezgrabne – jednak jest w nich dużo z damy. Potrafi założyć nogę na nogę i wymownie podeprzeć się pod boczek. Wchodzi w elokwentne dyskusje tłumacząc i gestykulując z dużym przejęciem w swoim własnym języku, którego nikt jeszcze nie rozumie – i nie jest to zambijski Bemba. Jedyne wyraźne słowo, które pada z jej małych usteczek ponad sto razy na dzień to: „Kalolo!”. A Kalolo to jej starszy brat, który jest na każde zawołanie swojej małej księżniczki. Sungwe – najstarszy z rodzeństwa sprawuje niemal rodzicielską opiekę nad młodszą dwójką. 



Mała afrykańska Księżniczka wygląda nieco inaczej niż jej rówieśnicy. Nosi pieluszkę, nie mówi poprawnie, chodzi niezgrabnie kiwając się na boki. Ma niezgrabne niewielkie ciałko, nieproporcjonalnie szeroki kark i duży brzuszek zawsze wypięty do przodu. Jej buzia zdradza rysy nie tylko afrykańskie. Ma niewielki, delikatny i nieco spłaszczony nosek, a jej oczy mają kształt migdałków podciągniętych skośnie do góry. Jest wyjątkowa. Dusza towarzystwa. Wszędzie jej pełno. Zaczepia ludzi i wita ich wysyłając rączką buziaczka. Mała kokietka. Rozbawia i rozkochuje w sobie.



Czasem się złości i ląduje z płaczem na pupie. Lądowanie jest miękkie – przynajmniej taki pożytek z pampersa u trzylatki. Czasem bywa obrażona. Zasłania przedramieniem oczy, a po chwili dyskretnie sprawdza, czy ktoś zauważył jej wymowny gest. Czasem bywa zmęczona. Wtedy wspina się na ręce pierwszej napotkanej na swojej drodze osoby. Gdy śpi – oddycha przez nos i chrapie jak mały traktorek. Wszyscy widzą, że jest wyjątkowa. Wszystko było by pięknie, tylko dlaczego jeszcze nie mówi? Dlaczego musi nosić pieluszkę? I dlaczego trzyma języczek nieustannie wysunięty na brodę? 

W jej drobnych żyłkach płynie afrykańska krew rodziców. Ale ona jest wyjątkowa. Ma podwójny rodowód. Jest małą Zambijką i należy do rodziny „muminków”. Ma na imię Amelia. Ma piękny uśmiech i zespół downa. Dla rodziców upragniona córka i najwspanialszy dar od Boga.

„How are You?”


Razem z Pauliną od sześciu miesięcy, dwa razy w tygodniu pracujemy nad rozwojem mowy Amelki. Przez ostatnie pół roku słyszałyśmy tylko niewyraźne „bye, bye” (pa,pa!), „Kalolo”, „Mammy” i „Daddy”. Przy dużym szczęściu i wytężonym słuchu doszukiwałyśmy się prób nieporadnego powtarzania „one, two” (raz, dwa) lub „star” (gwiazdka) z ulubionej piosenki. Amelka nie ma talentu do naśladowania dźwięków, za to ma świetną pamięć. Doskonale wie, który klawisz na klawiaturze laptopa uruchomi jej ulubioną powitalną piosenkę. Bez problemu znajdzie czerwoną piłkę jeśli akurat ma ochotę poskakać. Wie, że po masażu dłoni, Paulina powinna wymasować jej policzki, a na koniec terapii zawsze składa rączki do wspólnej modlitwy.

Wczoraj Amelka skończyła 3 lata. Dziś przywitała nas wyraźnym „How are you?” (Jak się masz?). I jak nie wierzyć w cuda?


niedziela, 22 marca 2015

NASZA MISYJNA DROGA KRZYŻOWA

DUCHU ŚWIĘTY, POKAŻ MI MÓJ KRZYŻ


Jakie są moje kajdany zła, ciężkie metalowe łańcuchy mojego życia? Co skuwa moje ręce? Nie pozwala mi tych rąk otworzyć? Ktoś mnie skrzywdził, skuł moje ręce i odszedł? I zostawił mnie z poczuciem winy? A ręce bolą i krwawią. Ktoś mnie kochał i nagle zostawił. Skuł mnie emocjonalnie. Znieważył moje ciało i psychikę.

Jakie są moje więzy niewoli, grube liny mojego życia? Może nie potrafię przebaczyć? Nie umiem, nie chcę. Złość i brak przebaczenia coraz mocniej ściskają moje ręce. Nie mam siły. Czuję na sobie grube liny złego ducha, który mówi: nie przebaczaj, nie musisz. 

Ta droga krzyżowa jest dla mnie. Proszę Cię Jezu, zerwij moje kajdany zła i rozwiąż więzy niewoli.

Mamy na imię Karolina i Paulina. Pracujemy na misjach w Afryce, w Zambii, w miejscowości Chingola. 

STACJA I – PAN JEZUS SKAZANY NA ŚMIERĆ


Agnes ma 19 lat i całe życie przed sobą. Właśnie skończyła szkołę. Dyplom z wyróżnieniem otworzył jej drogę na studia. Chce zostać lekarzem i pomagać ludziom, którzy chorują na AIDS. Jej rodzice są nosicielami. W krwi dwóch młodszych braci również wykryto wirusa. HIV to niechciany gość wielu afrykańskich rodzin. W rodzinach zadomawia się na stałe i przechodzi z pokolenia na pokolenie. Agnes od 19 lat nie miała nawet poważnej infekcji. Była nadzieją całej rodziny. Aż do teraz, kiedy odebrała swój test. Okazał się „pozytywny”. Powinna była przyjmować leki od urodzenia.

Panie Jezu, dlaczego nie pozwoliłeś wykryć choroby wcześniej? Dlaczego zwlekałeś tak długo? Dlaczego pozwoliłeś Agnes na marzenia o normalnym życiu, a teraz to życie skazuje ją na przegraną? Dlaczego w naszym życiu jest tyle niesprawiedliwości? Dlaczego musimy tyle cierpieć? Panie Jezu pomóż mi zrozumieć sens krzyża.

STACJA II – PAN JEZUS BIERZE KRZYŻ NA SWOJE RAMIONA 


Codziennie najtańszy, plastikowy różaniec wystaje spod koszulki Godfrida. Chłopiec ma 7 lat. Nie potrafi po angielsku zapytać o kredki, ale codziennie po angielsku odmawia różaniec. Dziś jego różaniec z plastikowych koralików, który nosi jak naszyjnik stał się cennym łupem. Gromadka chłopców ze slumsów postanowiła zrobić złoty interes. Sprzedawali na targu różańce, które zabierali dzieciom z naszego oratorium. Wczoraj swój różaniec stracił Aron, dziś zagrozili Godfridowi. Chłopiec ma czas do jutra. Jeśli nie odda różańca – pobiją go. Godfrid dobrze wie, że to nie są żarty, jednak różańca nie zamierza oddać. Podszedł do mnie i wyszeptał do ucha: Karolina, jutro mnie nie będzie. Zostanę w domu, ale nie bądź smutna. 

Siedmioletni chłopiec chciał obronić swój różaniec, chociaż dobrze wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo. Walka o różaniec była dla niego krzyżem. Wziął go na swoje ramiona, a razem z nim przyjął niebezpieczeństwo. A czy ja byłabym gotowa przyjąć cierpienie z powodu plastikowego krzyża? Panie Jezu, dziękuję Ci za odwagę Godfrida.

STACJA III – PIERWSZY UPADEK POD KRZYŻEM 


Wczoraj Tomi usiłował trafić piłką do kosza. Trwało to dobre kilka minut. Z każdym rzutem jego twarz coraz bardziej napinała się ze złości. Piłka nie dolatywała nawet do połowy wysokości kosza. Po kilku próbach osunął się na kolana i piąstkami uderzał w piłkę. Zupełnie tak, jakby chciał wymusić na niej posłuszeństwo. Im więcej energii poświęcał by do niej przemówić, tym bardziej zdawała się być głucha na jego wezwania. W końcu, przy kolejnym uderzeniu, sprytnie wyskoczyła z jego drobnych rączek i zgrabnie zatrzymała się kilka metrów dalej. To wyczerpało siły małego gracza. Osunął się na ziemi i zaczął głośno płakać.

Ile razy to ja wyczerpuję się przed zbyt wysokim koszem? Próbuję dorzucić piłką. Zatriumfować, przekonać. Udowodnić coś, usprawiedliwić się. Celuję ze szczególnym skupieniem, by trafić w punkt i poruszyć wyobraźnię przeciwnika. Za każdym razem gdy chcę wygrać - sama upadam pod ciężarem swojej pychy. O co tak silnie walczę? Panie Jezu, proszę Cię naucz mnie z pokorą przyjmować własne porażki i cieszyć się sukcesami innych.

STACJA IV – PAN JEZUS SPOTYKA SWOJĄ MATKĘ 


Spełniło się marzenie matki. Ma córkę! Towarzyska trzylatka o szklistych oczach i twarzy wilgotnej od śliny i łez. Dużo mniejsza od rówieśników, ale też dużo bardziej kapryśna. Taka, która komunikuje światu swoje „chcę” i „nie chcę” za pomocą bulgoczących dźwięków. Jedyną, ukochaną, wyproszoną. Córkę z Zespołem Downa, dla której tak trudno w Zambii znaleźć pomoc.

Matka. Wpatrzona w swoje umiłowane dziecko. Matka, która wszystko rozumie. Dla której krzyż dziecka staje się jej krzyżem. Która ten krzyż akceptuje. Która nie poddaje się zwątpieniu i trwa przy dziecku od początku do końca. Matka, która zawsze kocha „pomimo”, a nie „ponieważ”.

Panie Jezu, dziękuję Ci za tę matkę. Dziękuję za tę lekcję bezwarunkowej, całkowitej i wdzięcznej miłości.

STACJA V – SZYMON Z CYRENY POMAGA NIEŚĆ KRZYŻ JEZUSOWI


Prosili Boga o pomoc dla ich niepełnosprawnej córki. Afrykańska rzeczywistość nie sprzyja chorym. Tracili nadzieję, kiedy nagle znalazł się lekarz z Wielkiej Brytanii, a zaraz po tym psycholog i terapeuta mowy z Polski. Nie musieli nawet wyjeżdżać z miasta.

Od kilku miesięcy mała Amelka ma kompleksową opiekę specjalistów. Jej rodzice mówią o błogosławieństwie i o cudzie, jakim jest nasza pomoc dla nich. Jednak to ich obecność i wdzięczność są prawdziwym cudem i pomocą dla nas. Pan Bóg dał nas sobie w prezencie. Razem niesiemy krzyż choroby i krzyż misyjny. Teraz lżej nam wszystkim iść do przodu.

Panie Jezu, tak trudno jest zaakceptować swoją słabość i prosić o pomoc. Tymczasem Ty sam dałeś sobie pomóc na drodze krzyżowej. Dziękuję za każdą moją bezsilność. Dziękuję za ten dar słabości, który przybliża mnie do ludzi i do Ciebie.

STACJA VI – WERONIKA OCIERA TWARZ JEZUSOWI


Ciało Lamka trzęsie się i pokrywa maleńkimi kropelkami potu. Wciskam termometr pod jego rękę, a z oczu nie spuszczam elektronicznego wyświetlacza. Po kilku sekundach widzę jak 38 stopni zamienia się w 39, 39,7 i wciąż rośnie. Chłopiec leży nieruchomy na tylnym siedzeniu jeepa. Próbuję wydobyć od niego jakieś potwierdzenie życia, ale już nie otwiera oczu. Widzę tylko łzy, które spływają po jego policzkach. Próbuję osuszyć ciemną skórę mokrą od łez i potu. Ale czy przez wytarcie łez mogę ulżyć w cierpieniu chłopca? Bezsilność wciska łzy do moich oczu. Jedyne co mogę zrobić, to być przy nim.

Panie Jezu, na Twoje cierpienie patrzyły setki ludzi, a nikt prócz Weroniki nie podszedł, by osuszyć Twoją twarz. Niepotrzebny gest? Czy on coś zmienił? Przecież nie zawrócił Cię z drogi cierpienia. Przecież osuszona twarz nie zmieniła ciężaru krzyża. A ile razy, to ja zapłakana czekam, aż ktoś otrze moje łzy. Usiądzie obok i po prostu będzie. Bez pustych pocieszeń. Bez zapewnień, że „wszystko się ułoży”. Nie musi nic mówić, niech tylko będzie. Czy czekam na niepotrzebny gest? Panie Jezu, pomóż mi być gotową na gesty miłości nawet wtedy, gdy wydają się bezużyteczne.

STACJA VII – DRUGI UPADEK POD KRZYŻEM 


Dziesiątki kolorowych kredek przebiera codziennie czterdziestka roześmianych dzieci. W mgnieniu oka biały skrawek papieru zamienia się w kolorową krainę. Jeden obrazek należy do sześcioletniej Gertrudy. Kiedy wieszamy go razem na tablicy dla najładniejszych prac, rozbrzmiewa pisk dzwonka, który ogłasza koniec nauki. Sprzątamy. Spostrzegam, że Wiktoria i Gertruda chowają kredki nie do pudełka, lecz do kieszeni. I to te najnowsze, duże, świecowe. Dziewczynki upewniają się, czy nikt nie widzi tego, co robią. To tylko kilka kredek. Nic takiego. Być może nigdy takich nie dostaną, a tutaj mają je na wyciągnięcie ręki. Przecież nikt nie zauważy...

Zauważyłyśmy. Poprosiłyśmy dziewczynki, by oddały nam schowane kredki. Wszystko było jasne. Wiedziały, że zrobiły źle. Było im wstyd. Płakały. A my w sercu płakałyśmy z nimi.

Panie Jezu, jak często upadam z powodu różnych pokus. Poddaję się swojej lekkomyślności. Okłamuję siebie, że zło wcale nie jest takie złe. A później czuję wstyd i rozczarowanie. Dziękuję Ci, że jesteś ze mną w moich upadkach, w moich błędnych decyzjach. Dziękuję za to, że mnie nie potępiasz, lecz całujesz w czoło i pomagasz wstać.

STACJA VIII – PAN JEZUS POCIESZA PŁACZĄCE NIEWIASTY


Scott znów zaciska pięści i straszy młodszego kolegę, że go pobije. To taki rodzaj tutejszego żartu, rodem ze slumsów w Chingoli, naszym mieście w Afryce. Tak przynajmniej tłumaczy Scott. A kiedy zwracam mu uwagę, by tego więcej nie robił, uśmiecha się, sięga po ołówek i wraca do swojego szkicu. Nagle podrywa się gwałtownie, znów zaciska pięści i patrzy nieprzytomnie przed siebie. Po policzkach spływają mu łzy. Biorę go za rękę i wychodzimy na zewnątrz. Pytam, co się dzieje. Przez sztywne, wilgotne od łez wargi odpowiada mi po cichu, że wczoraj umarł jego malutki brat. A teraz dowiedział się o naszym wyjeździe. Myślał, że zostaniemy z nim na zawsze. Złamał mi się głos. Siadamy i wpatrujemy się w milczeniu w skrzypiące, metalowe huśtawki. Nawet nie wiem, co mu powiedzieć.

Panie Jezu, Pocieszycielu i Dobry Nauczycielu. W trakcie drogi krzyżowej to Ty pocieszałeś tych, którzy płakali nad Twoim losem. Pocieszałeś, chociaż po ludzku to Tobie należało się współczucie. Pomóż mi zawsze szukać pocieszenia i oparcia w Tobie. Ucz mnie być dobrym narzędziem w Twoich rękach, bym potrafiła być wsparciem dla innych.

STACJA IX – TRZECI UPADEK POD CIĘŻAREM KRZYŻA


Ma 18 lat i dziś dowiedział się, że będzie ojcem. Rodzice dziewczyny zaakceptowali dziecko, ale zażądali alimentów. Trzydzieści kwacha miesięcznie. To w Zambii równowartość trzech litrów mleka. Śmiesznie mało dla kogoś, kto ma pracę. Przerażająco dużo dla kogoś, kto jeszcze nie skończył szkoły, nie ma pracy, ani perspektyw na przyszłość. Rodzice chłopca zainwestowali w edukację syna wszystkie pieniądze, a on zbyt szybkim ojcostwem przekreślił swoją przyszłość. Musi wziąć odpowiedzialność za swój czyn. Może będzie musiał przerwać naukę i iść do pracy. Rozczarował i zawiódł swoich rodziców. Dziś w nocy zawiódł się na sobie samym. Odebrał sobie życie.

Panie Jezu, Ty pokazałeś nam, że upadek jest częścią drogi. Nie jeden upadek, ale aż trzy. Trzy razy Twoje kolana ugięły się pod ciężarem naszych grzechów. Jednak za każdym razem podnosiłeś się z kolan i wracałeś na drogę odkupienia naszych win. Pokazałeś nam jak być silnym mimo upadków. A my nie akceptujemy swoich słabości, swoich upadków. Chcemy być idealni. Przygnieceni belką upokorzenia nie potrafimy wstać, bo ślad jest zbyt wielki, by można było go zaakceptować. Wolimy przekreślić wszystko niż zaakceptować to, co nie przystaje do naszych ambitnych planów. Wolimy wycofać się z życia, niż przebaczyć sobie i innym.

STACJA X – PAN JEZUS Z SZAT OBNAŻONY


Bright ma około 5 lat. Uśmiecha się bardzo wesoło, ale gdy tylko próbuję do niego podejść - speszony chowa się za plecy starszego brata. Widzę jak inne dzieci pokazują na niego palcami i dławią się ze śmiechu. Próbuję przyjrzeć się uważniej, ale wciąż chowa się za plecami brata. Odchodzę kawałek dalej, ale nie spuszczam chłopca z oczu. Po chwili widzę jak biegnie za piłką. Teraz już wiem. Jego spodnie są rozdarte i odkrywają oba pośladki. Ten widok już mnie nie szokuje. Często widzę chłopców w rozdartych lub przeciętych z tyłu spodniach. Afrykańskie dzieci często są traktowane przedmiotowo. Za dnia bywają narzędziem do pracy, w nocy narzędziem do intymnej zabawy.

Panie Jezu, Ty najmocniej kochasz dzieci. Kochasz ich niewinne spojrzenia. Oczy pełne zaufania. Ale nie każdy ojciec jest taki jak Ty. Niektórzy niszczą dziecięce zaufanie dotykiem pozbawionym miłości. To oni obdarli Twoje ciało z szat. Panie Jezu, proszę Cię niech wszyscy ojcowie zapragną wzorować się na Twojej ojcowskiej miłości. Obdarz łaską miłości każdego ziemskiego ojca i łaską przebaczenia każde skrzywdzone dziecko.

STACJA XI – PAN JEZUS PRZYBITY DO KRZYŻA


Wysoka, zgrabna, z pięknym uśmiechem. Przyszła do nas drugi raz. Tłumaczyła reguły zabawy z języka angielskiego na język bemba i bardzo nam wtedy pomogła. Po wszystkim zapytała, czy może chwilę porozmawiać. Powiedziała, że chce uciec z domu, bo ojciec zdecydował, by wydać ją za mąż dla pieniędzy. W Zambii zdarza się, że mąż płaci rodzinie za żonę. Nieważne, że ma dopiero piętnaście lat. Została postawiona pod ścianą, bez wyboru. Ojciec skazał ją na małżeństwo pod przymusem albo ucieczkę. 

Panie Jezu, ojciec wymierzył tej dziewczynie cios. Zburzył poczucie bezpieczeństwa i zaufanie, postawił w sytuacji bez wyjścia, głęboko zranił. Ciebie też ranią ci, których bezgranicznie kochasz. Każdego dnia na nowo wbijają Ci gwoździe w ciało i przybijają do krzyża. Panie Jezu, pomóż nam nie zamykać się w naszych cierpieniach. Przemieniaj je, byśmy tak jak Ty, potrafili dzięki nim bardziej kochać.

STACJA XII – PAN JEZUS UMIERA NA KRZYŻU


– Moja córka ma 5 lat i nie potrafi mówić. Czy możecie jej pomóc? W czasie ciąży przechodziłam malarię, czy może mieć to jakiś związek z tym, że córka nie mówi? – Te słowa usłyszałam wczoraj od młodej matki.

Patrzę na Chichi i widzę powykrzywiane nogi i ręce, głowę przesadnie wygiętą do tyłu i nienaturalnie szeroko otwarte oczy. Już wiem, że niewykształcona mowa nie jest jedynym problemem Chichi i jej rodziców. Być może silne leki przeciwmalaryczne uszkodziły jej mózg jeszcze przed narodzeniem. Dziewczynka jest sparaliżowana. Jednak jej rodzice nie chcą widzieć niepełnosprawności córki. Chcą tylko, by zaczęła mówić. Może Chichi wszystko rozumie, ale nigdy nie będzie samodzielna. Może bardzo kocha swoich rodziców, ale nigdy nie będzie zdolna wyrazić tego słowami. I może nigdy nie znajdzie z nimi innej drogi porozumienia. Bo oni nie akceptują jej niepełnosprawności i nie chcą jej zrozumieć. Odrzucają krzyż, a wraz z nim jedyną drogę porozumienia.

Chichi umiera w swoim żywym ciele. Ty wciąż żyjesz, chociaż Twoje ludzkie ciało umarło na krzyżu za nasze grzechy. Ty pokazałeś nam, że zbawienie przychodzi tylko przez krzyż. Panie Jezu, proszę Cię obdarz nas łaską zrozumienia sensu cierpienia. Pomóż nam akceptować nasze życiowe krzyże. Pomóż nam w krzyżu widzieć nie śmierć, a życie.

STACJA XIII – PAN JEZUS ZDJĘTY Z KRZYŻA


Doktor Mulenga otwiera białe, skrzypiące drzwi. Naszym oczom ukazuje się półtoraroczna dziewczynka na metalowym szpitalnym łóżku. Obwinięta w sieć plastikowych rurek, które uzupełniają jej małe, opuchnięte ciało w tlen i płyny. Leży nieprzytomna. Porusza jedynie małym brzuszkiem w niespokojnym, gwałtownym oddechu. Jest ciężko chora. Ma anemię sierpowatą, dość powszechną w krajach Afryki. Czeka na zabieg, który pomoże jej organizmowi lepiej gospodarować krwią. Doktor mówi, że niedługo będzie mogła normalnie się rozwijać. 

Panie Jezu, to już koniec. Wykonało się. Cierpienie się skończyło. Teraz ściągają Twoje umęczone ciało z krzyża i oddają w ramiona najbliższych. Ale Ty wkrótce zmartwychwstaniesz, by dać nam na ziemi świadectwo o miłości Boga Ojca i życiu wiecznym. Pomóż nam powstać z naszego cierpienia. Pomóż dostrzec jego sens i zbudować na nim lepsze, piękniejsze życie.

STACJA XIV – PAN JEZUS ZŁOŻONY DO GROBU


Grób – przedsionek nieba. W Chingoli w Zambii wygląda bardzo niepozornie. Na cmentarzu zamiast pomników dostrzegamy uklepane kopce koloru czarnego, jak po zgaszonym ognisku. Trudno określić jego granice, bo nawet nie jest ogrodzony. Gdzieniegdzie wystaje kawałek betonowej płyty lub metalowa tabliczka z imieniem. Nie ma wieńców, ani zniczy. Ale to tak naprawdę nie ma znaczenia. Ten grób to tylko chwila, to moment ciszy przed nowym, lepszym początkiem.

Panie Jezu, Twoje ludzkie ciało umarło za nasze grzechy, a teraz spoczywa w grobie. Ale to samo ciało było świątynią Boga. Po trzech dniach wróciło do życia i to do życia wiecznego. Ty chcesz, by w naszych ciałach zamieszkał Twój Duch. Tak bardzo pragnąłeś dla nas życia wiecznego, że przyjąłeś na siebie najgorsze cierpienie. A wszystko z miłości do nas. Tylko o jedno prosisz: Nie odrzucaj swojego krzyża. Tylko go przyjmij, a Ja poniosę go za Ciebie.

DUCHU ŚWIĘTY, ZMIENIAJ MOJE SERCE!


Duchu Święty, krzycz do mnie w tym Wielkim Poście na całe gardło, nie przestawaj. Grzmij jak trąba, wytknij mi moje przestępstwa i grzechy. A potem jak już będę spokojny, to pokaż mi prawdziwe oblicze Jezusa zmartwychwstałego. Przepiękne oblicze Boga, które ja zeszpeciłem moją złością. Duchu Święty, pokaż mi oblicze Boga pełne wdzięku, pełne czułości, dobroci, pełne miłości. Duchu Święty, zmieniaj także moją twarz, aby w mojej twarzy ludzie widzieli dobro i miłość. 


Karolina i Paulina
Międzynarodowy Wolontariat Don Bosco
Misja w Zambii, w Chingoli

Redakcja: Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie
ks. Maciej Makuła SDB, Małgorzata Dadej

niedziela, 1 marca 2015

NA FRONCIE Z AFRYKAŃSKIM ŻYWIOŁEM

DESZCZOWY OSTRZAŁ 


Szyby w moich oknach zadrżały ostrzegawczo. Wyglądam na zewnątrz. Ciemno, choć zegarek wskazuje kilka minut po 14. Jeszcze przed chwilą słońce raziło w oczy. Wystarczyła chwila by granatowe chmury zajęły niebo nad Chingolą. Nadciągnął burzowy front. Pod bramą oratorium znów wyrosło małe mrowisko. Czarne buzie celują wzrokiem w moje okno. Do rozpoczęcia oratorium zostało 20 minut – wystarczająco dużo by przemoknąć do suchej nitki. Wyciągam sportowe ubranie – może jeszcze zdążę dobiec do oratorium przed deszczem. 

Wybiegam z domu kiedy do moich uszu dobiega znajomy dźwięk. Jeszcze nie widzę deszczu, ale już go słyszę. Granatowe chmury otworzyły ogień. Za kilka sekund wyrośnie przede mną ściana deszczu. Widzę jak czarne stópki startują w dół pod zielone zadaszenie oratorium. Uf... przynajmniej nie zmokną.

Zmiana planu. Wracamy z Pauliną po nasze deszczowe zbroje. Po chwili opancerzone w sztormiaki i kalosze podejmujemy drugą próbę wyjścia z domu. Otwieramy drzwi wejściowe i wpadamy na zatrzaśniętą kratę. Wciskamy twarze między metalowe pręty. Oczy nie dowierzają. Dostrzegamy jedynie najbliższe drzewa uginające się do ziemi i wirujące w powietrzu gałęzie. Dalej już tylko biała ściana deszczu. Placówka zniknęła z pola naszego widzenia. Dzieci zostały same na froncie. Jeszcze chwile zastanawiamy się czy wbiegać pod deszczowy ostrzał, kiedy żywioł sięga po ostrą amunicję. Biały strzał i przeraźliwy huk. Musimy przeczekać.

Po kilku minutach na froncie zrobiło się nieco ciszej. Deszczowy ostrzał osłabł, a biała ściana zamienia się w transparentną. Teraz dostrzegamy sylwetkę jednego z naszych braci. Biegnie w naszą stronę. Coś krzyczy i wymachuje rękoma. Zbyt dużo emocji by zrozumieć mieszankę angielskiego i bemba. Pokazuje na dom prenowicjuszy. Przez te kilka minut, za gęstą zasłoną deszczu, żywioł zerwał dach z domu naszych braci. Z Pauliną rzucamy na siebie szybkie, porozumiewawcze spojrzenie i niewiele myśląc wybiegamy w stronę oratorium. Dzieci są wciąż same na polu bitwy. 

CHYBIONY STRZAŁ


Biegniemy ile sił w nogach, kiedy nagle tuż przed nami wyrasta pionowa linia przecinająca niebo na pół. Niemal w tym samym momencie huk i strzał. Ogłuszone zatrzymujemy się w pół sekundy. Patrzę na Paulinę – żyje. Ja chyba też. Chybił! 

Potrzebuję chwili by dojść do siebie. Moje nogi uciekają do domu, głowa biegnie w stronę oratorium. Po kilku sekundach wraca trzeźwe myślenie. Nogi wracają do dawnej współpracy z głową. Razem biegną do dzieci. Po drodze tor przeszkód. Przeskakujemy przez połamane drzewa i kilkumetrowe kawałki blachy. 

Wbiegamy pod zielone zadaszenie naszej altanki. Czarne mrowisko zalewa nas z każdej strony. Widzę dziesiątki rączek wyciągniętych w moją stronę. Czuję jak na boki rozchodzą się moje rękawy i nogawki spodni. Ktoś od tyłu ciągnie mnie za kaptur. Wzrokiem badam każdą mróweczkę. Cali i zdrowi, choć ich oczy są rozbiegane. Każde coś krzyczy, pokazuje – chce być wysłuchane. Mrowisko zamieniło się rój pszczół gotowych do ataku. Próbuję przedrzeć się przez poruszony rój i przekroczyć drzwi oratoryjnego ulu. Zadzieram głowę do góry. W niektórych miejscach zamiast sufitu widzę jaśniejące już niebo. To z tych miejsc wiatr porwał część naszego dachu. 

Po kilku minutach czarna fala opada. Dzieci rozbiegają się po kątach, a ich wzrok koncentruje się na skaczących piłkach, uderzanych kulach bilardowych, odbijanych lotkach i kolorowych kredkach. Chaos opanowany. Sytuacja stabilna. Czas oszacować straty.

ZIELONE KONFETTI


Wychodzę przed drzwi oratorium. Słońce niewinnie oświetla całą placówkę. Dopiero teraz dostrzegam pole bitwy. Drzewa wyrwane z korzeniami, zerwane kable. Trawniki pokryły połamane gałęzie. Dach domu prenowicjuszy zwinięty jak harmonijka. Dach szkoły przybrał postać książki wygiętej w przeciwnym kierunku i zlepionej okładkami. A kilkumetrowe zielone kawałki dachu naszego oratorium porozdmuchiwane na drodze jak nieco większe konfetti. Dziś przegraliśmy walkę z żywiołem. 



OPIEKUŃCZA RĘKA


Stoję na środku pola poległych i zastanawiam się dlaczego Bóg dopuścił walkę? A co gorsze - dlaczego pozwolił na przegraną? Przecież doskonale wie ile w Zambii kosztują materiały budowlane, ile pieniędzy potrzeba by naprawić wszystkie szkody. Dlaczego nie zaopiekował się naszą placówką i dopuścił takie zniszczenia? 

Jeszcze raz spoglądam na kilkumetrowy kawał blachy tarasujący drogę do oratorium. Wygląda niewinne jak konfetti, a mógłby zmiażdżyć samochód. A gdyby tą drogą właśnie przebiegało któreś z dzieci? Gdyby nie zdążyło wbiec pod altanę? A gdyby udało się nam wybiec chwilę wcześniej z domu i znaleźć się w samym sercu wichury? Może właśnie dziś Pan Bóg był bliżej niż mi się wydaje. 

wtorek, 17 lutego 2015

WALENTYNKOWA PRZEPUSTKA

Gertruda i Iden


W walentynkowe przedpołudnie odwiedziło nas zambijskie małżeństwo. Ona – piękna i niezwykle kobieca 30-latka o urzekającym uśmiechu. On – wysoki, dobrze zbudowany 36-latek o silnych przedramionach i zdecydowanym spojrzeniu. Przyszli razem. Pod rękę. Ale ten romantyczny obrazek był inny niż te, które widziałam do tej pory. To nie on służył silnym ramieniem swojej żonie. To ona podtrzymywała jego prawostronnie sparaliżowane ciało. 

Dwa lata temu, 2 Lipca, w porze obiadowej Gertruda znalazła męża bezwładnie leżącego na łóżku. Nie spał. Nie potrafił wstać. Na pytania żony odpowiadał cieknącymi po policzkach łzami. Kilka godzin później padła diagnoza. Udar z porażeniem prawej strony ciała. Utracona zdolność mówienia. Od tego dnia już nic nie było takie, jak wcześniej.

Przez dwa lata uczyli się żyć z diagnozą. Dziś kobieta przyprowadziła męża na naszą placówkę, bo ktoś w szpitalu ośmielił się dać jej iskierkę nadziei. Chce zawalczyć o mowę Idena. O choćby najprostszą komunikację z mężem. Być może jeszcze nie wszystko stracone? 

Dwa życia Idena


- Czy możesz nam opowiedzieć o swoim mężu?

Gertruda rozpoczyna wspólną historię ich życia. Opowiada o Idenie za jakiego wyszła i o mężczyźnie z jakim żyje od dwóch lat. Z uśmiechem wraca do przeszłości. Teraźniejszość budzi mieszane uczucia, zmienia barwę jej głosu. W jednej chwili głośno i radośnie żartuje, w drugiej wyszeptuje prawdę o wspólnym życiu. Na niektóre pytania nie odpowiada. Tylko patrzy na męża z delikatnym uśmiechem i smutkiem w oczach.

- Przed udarem był raczej cichy - spogląda na męża z uśmiechem. Może nawet nieco introwertyczny. Nie przepadał za tłumami, miał tylko kilku znajomych. Ciężko pracował w zawodzie. Z wykształcenia jest menagerem produkcji. Narzekał na stres. Był chyba trochę sfrustrowany.
- A jak jest teraz?
- Teraz… wciąż jest cichy – żartuje. Czasem wydaje dźwięki przypominające „tak” lub „nie”. Czasem pokazuje, że jest spragniony, czasem domyślam się żeby otworzyć okno. Zazwyczaj siedzi przed telewizorem i obsługuje pilot.
- Czy Twój mąż Cię rozumie? Próbuje jakoś odpowiadać na Twoje pytania?
- Czasem wydaje się że tak. Może rozumie jakieś proste zdania. Ale… zazwyczaj nie reaguje. Lekarz uprzedził mnie, że udar prawdopodobnie odebrał mu zdolność rozumienia.
- Myślisz, że Twój mąż pamięta coś z przeszłości?
- Pół na pół – śmieje się. Czasem opowiadam mu jak to było kiedyś. Uśmiecha się. Wtedy wydaje mi się, że coś pamięta. Próbuję dopytać, upewnić się, ale już nie reaguje. 

Przyglądam się Idenowi. Chyba też doświadczam tego złudzenia. Wydaje mi się, że uważnie nas słucha i rozumie, a jego ciało zdradza nieobojętność na słowa żony. Czasem potwierdzająco kiwa głową. Czasem w dół opuszcza bezsilne spojrzenie. Może to tylko fałszywe wrażenie podyktowane nadzieją. Zastanawiam się czy mężczyzna, który siedzi obok mnie jest innym, niż ten przed dwoma laty. A może to wciąż ten sam Iden zamknięty w więzieniu własnego ciała? 

Za szybą paraliżu


Razem z Pauliną przez dwie godziny odkrywamy świat Idena. Podczas kilku ćwiczeń diagnostycznych z minuty na minutę coraz szerzej otwieramy oczy. Ostrożnie wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia i dyskretne uśmiechy.

Za szybą paraliżu zobaczyłyśmy świat pełen świadomego życia. Świat, który pozostał w pełnym kontakcie z naszym. Idean nie tylko nie utracił umysłowych zdolności mówienia, ale zachował funkcje poznawcze. To co utracił, to fizyczną zdolność ekspresji siebie i… czas. To my, sprawni i zdrowi utraciliśmy kontakt z nim.

Od dwóch lat Iden wyglądał przez przeźroczyste ściany swojego więzienia. Prawdopodobnie widział i rozumiał wszystko. Widział daremne starania swojej żony. Rozumiał złośliwe grymasy swojej 5 letniej córki. Cierpiał, bo nie potrafił odnaleźć drogi porozumienia. Krzyczał we wnętrzu swojej celi, ale nikt nie słyszał jego głosu. Stracił nadzieję na zburzenie bariery i powrót do świata, w którym ktoś go zrozumie. Usiadł w kącie swojej celi i zrezygnowany przyglądał się życiu zza szyby. Aż do dziś. Dziś wspólnie znaleźliśmy niewielką szparę między szklanymi ścianami oddzielającymi dwa, niczym nie różniące się światy.



- Mr Iden, Pan doskonale nas rozumie. To my jeszcze nie potrafimy zrozumieć Pana? Czy to prawda?

Iden podniósł głowę i spojrzał na nas oczami pełnymi nadziei. W jego wzroku było coś z niedowierzania. Zastygł na chwilę. I ja wstrzymałam oddech. Pauzę przerwał szeroki uśmiech wspomagany nieskoordynowanym ruchem lewej ręki i nogi. Uśmiech, który tchnął życie w wygaszone ciało Idena. Tak jakby ktoś delikatnie zapukał w szybę jego celi. Do moich oczu napłynęły łzy wzruszenia. To był najcenniejszy uśmiech jaki kiedykolwiek widziałam. Dla tego jednego uśmiechu warto było zostawić swoje życie w Polsce i wyjechać na drugi koniec świata.

Pan Jezus robi najpiękniejsze niespodzianki. Dziś, po dwóch latach milczenia Iden i Gertruda mogą zacząć uczyć się siebie na nowo.

piątek, 9 stycznia 2015

JEZUS NARODZIŁ SIĘ W BIBLIOTECE

Świąteczna gorączka


Wigilia. Dochodzi godzina 15. Ogarnia mnie niepokój i zniecierpliwienie. Spodziewałam się smutku i tęsknoty za domem, ale nie niepokoju. Za kilka godzin moja rodzina przełamie się opłatkiem, a ja właśnie zakładam sportowy t-shirt i idę do oratorium. Nie zdążyłam przygotować upominków dla wspólnoty. Nie wypisałam kartki z życzeniami dla Księdza i Pauliny. Nie pomogłam lepić uszek do barszczu. Nie przybrałam świątecznymi ozdobami naszej sztucznej choinki. Nie wyprasowałam sukienki na kolację. Nie zdążyłam porozmawiać z rodziną. Nie wysłuchałam nawet jednej polskiej kolędy… Za chwilę narodzi się Pan Jezus, a ja nie jestem przygotowana!

W oratorium pusto. Garstka dzieci. Nie z powodu Wigilii. W Zambii święta zaczną się dopiero jutro. Jest pusto, bo nad Chingolą znów zawisły ciemnogranatowe chmury, a temperatura spadła o kilkanaście stopni. Dzieci obawiają się deszczu. Jeśli burzowa chmura dogoni ich w czasie drogi, muszą wracać do domu w przemoczonym ubraniu. O przeziębienie nie trudno. A w Zambii zwykłe przeziębienie może skończyć się tragedią.

J want to draw !


Stoję na środku pustego oratorium i zastanawiam się czy naprawdę muszę słuchać zambijskiej listy przebojów w Wigilijny wieczór. Gdyby jeszcze były dzieci, a tu tylko kilkoro. Może niepotrzebnie otworzyliśmy dziś oratorium? 

- J want to draw!

Patrzę na Rogersa i nie mogę uwierzyć. Przecież on nigdy z nami nie rysuje! Czasem wpada do naszej biblioteki, ale tylko po to by trochę poprzeszkadzać i pośmiać się z rysunków młodszych kolegów. 

Akurat dziś? Naprawdę? Masz całe boisko wolne! Trzy piłki do kosza, dwie do siatkówki. Nawet stół pingpongowy jak nigdy czeka dziś na zajęcie. Przecież dziś nikt nie rysuje! Biblioteka zamknięta, wszystkie kredki starannie pochowane do pudełek. Nie mam nastroju do żartów. Zaciskam zęby. Spróbuję być miła.

- Are you sure?
- Yes!

Otwieram szeroko oczy i zastanawiam się czy coś jeszcze mnie dziś zadziwi. Nie będę walczyć z dzieckiem w wigilijny wieczór. Sięgam do kieszeni i wyciągam klucze do naszej pracowni.

Wczoraj odrysowałyśmy obrazki świętej rodziny. Przynajmniej jeden świąteczny akcent tego dnia. Stawiam na stole pudełko z kredkami i kilka obrazków do kolorowania. Przybiega jeszcze dwóch chłopców. Nie znam ich, może przyszli pierwszy raz do oratorium? A może pierwszy raz odwiedzili naszą bibliotekę? 

Siadam obok i zaczynam ciche użalanie się nad sobą. Przecież to taki wyjątkowy dzień, a nawet nie znalazłam jeszcze czasu na osobistą modlitwę. Panie Jezu, tak bym chciała jeszcze na chwilkę się z Tobą spotkać przed wigilijną kolacją. Sam na sam. Wyciszyć się w modlitwie, w samotności.

Spoglądam na Rogersa. Co jakieś czas podnosi głowę i uśmiecha się w moją stronę. Starannie dobiera kolory z pudełka połamanych kredek. Jego koszulka jest przemoczona. Górna linia białych zębów pośpiesznie uderza o dolną. Trzęsie się z zimna. Nie zdążył uciec przed popołudniowym oberwaniem chmury. 


A gdyby dziś zastał drzwi oratorium zamknięte?

Bezludna wyspa


Wracają do mnie słowa świadectwa Sylwii - jednej z wolontariuszek pracującej na rocznej misji w Peru. „Pan Jezus nigdy nie zamieszka na bezludnej wyspie. On zawsze będzie tam, gdzie będą ludzie”

Panie Jezu, chciałam zamknąć drzwi naszego oratoryjnego domu i oczekiwać na Ciebie na bezludnej wyspie przystrojonej w świąteczne akcenty. A Ty Panie Jezu narodziłeś się dla mnie w bibliotece. W sercu Rogersa.

czwartek, 11 grudnia 2014

ROZGRYWKA O DUMĘ

Wczoraj Tomi usiłował trafić piłką do kosza. Trwało to dobre kilka minut. Z każdym rzutem jego twarz coraz bardziej napinała się ze złości. Piłka nie dolatywała nawet do połowy wysokości kosza. Po kilku próbach osunął się na kolana i piąstkami uderzał w piłkę. Zupełnie tak, jakby chciał wymusić na niej posłuszeństwo. Im więcej energii poświęcał by do niej przemówić, tym bardziej zdawała się być głucha na jego wezwania. W końcu, przy kolejnym uderzeniu, sprytnie wyskoczyła z jego drobnych rączek i zgrabnie zatrzymała się kilka metrów dalej. To wyczerpało siły małego gracza. Położył się na ziemi i zaczął głośno płakać.



Ile razy to ja wyczerpuję się przed zbyt wysokim koszem? Próbuję dorzucić piłką. Zatriumfować, przekonać. Udowodnić coś, usprawiedliwić się. Celuję ze szczególnym skupieniem by trafić w punkt i poruszyć wyobraźnię przeciwnika.

Piłka do kosza uciekła spod drobnych piąstek Tomiego. Podobnie jak przeciwnicy z moich codziennych rozgrywek. Grzecznie i ze spokojem rezygnują z mojej gry. Zostaję sama na swoim boisku. Twarzą w twarz ze swoją dumą. O co tak silnie walczę?

niedziela, 16 listopada 2014

HAPPY BIRTHDAY !

Na wstecznym


Dziś nieśmiało oglądam się za siebie. Pierwszy misyjny miesiąc dobiegł końca. Pierwsze misyjne zaskoczenie, pierwsze podskoki radości, pierwsze łzy wzruszenia, pierwsze łzy bezsilności i tęsknoty. Spodziewałam się afrykańskiej gorączki radości, a w pierwszym miesiącu, po mojej głowie jak sęp krąży pytanie „I po co to wszystko?”. Krąży i poluje na moją motywację do pracy.

Dziś jadę na wstecznym. Do pierwszych podsumowań misyjnych dołączam te życiowe. Dziś zostawiam za sobą pierwsze ćwierć wieku życia.

Zderzenie z urodzinowym marzeniem


4 listopada. O 5:15 budzi mnie znajomy odgłos budzika. W pokoju ciemno, ale jeszcze tylko przez chwilę. Za 15 min zaczną wdzierać się pierwsze promienie słońca. Zanim mnie dopadną mam chwilę na marzenia. Bo tak szczerze, to kto nigdy nie marzył o niespodziance z okazji urodzin?

O 5:30 promienie słońca przypominają mi, że powinnam już wstać. Otwieram oczy i w chmurze myśli widzę baner zawieszony nad swoją głową: 

„Happy Birthday! Witamy w nowym ćwierćwieczu! 
Przypominamy: jesteś w Afryce - 12 tysięcy kilometrów od domu. 
Proszę zostawić wszelkie oczekiwania pod poduszką”.


Kiedy ostatnio zrobiłam komuś niespodziankę urodzinową? Przeszukuję swoją pamięć i ze wstydem przyznaję, że nie pamiętam. W zabieganej Warszawie urodzinowe kartki z kalendarza były na końcu mojej listy zadań. O własnych urodzinach najczęściej przypominał mi telefon od babci. 

Panie Boże, zabierz ode mnie wszystkie oczekiwania i pozwól cieszyć się tym, co przyniesie dzisiejszy dzień.

Dzień jak co dzień


Po porannej dawce modlitw czas na śniadanie. Tuż przed jadalnią wpadamy w ramiona Morin. Kobiety, dzięki której nasz salezjański dom jest chyba najczystszym w całej Afryce. 
– My Karolina and Paulina! My gifts from God! 

Nie, nie. To nie urodzinowe pozdrowienie. To po prostu zwykły dzień. Zajmujemy swoje stałe miejsca. Ja przy jednym policzku Morin, Paulina przy drugim. Czas na poranną dawkę uścisków i życzeń na dzisiejszy dzień. Prosto od kobiety najbliższej sercu Boga. To już codzienna tradycja. Morin nie potrzebuje specjalnych okazji. Dla Morin najwspanialszą okazją jest to, że po prostu jesteś.

Urodzinowy labirynt


Wieczorem nikogo nie zastaję w jadalni. Pauliny nie ma w pokoju. Cicho, głucho. Wszędzie wygaszone światła. Jakieś przytłumione dzięki dobiegają z zewnątrz. Nie pozostaje mi nic innego jak iść w ich stronę. Poruszam się jak w ciemnym labiryncie. Niepewnie stawiam stopy, a jedną ręką asekuruję się dotykając ściany. W lewo, w prawo, jeszcze raz lewo. Za zakrętem, w drzwiach prowadzących na taras przebija się delikatne pulsujące światło. Nieśmiało wychylam głowę. Mój wzrok jeszcze nie zdążył złapać ostrości, kiedy stopy przestały dotykać wybetonowanego podłoża, a ciało zaczęło szybować podrzucane przez prenowicjuszy.

Męskie wycinanki


Pod dachem balony i urodzinowa „kartka” wielkości telewizora plazmowego zawieszona na sznurku na pranie. Krzesła ustawione w okręgu, a pośrodku nich dymiący grill. Na stole sałatka warzywna, pomidory z cebulką i polska shima (puree ziemniaczane). Szklanki przystrojone białymi serwetkami, kolorowe napoje, a na deser lody. Czy na pewno jestem w Afryce? Czy na pewno Pan Bóg wysłał mnie do męskiej wspólnoty?

W takich okolicznościach szokująca jest otrzymanie kartki z balonami wyciętymi z kolorowego papieru. Jadalne akcenty - to już chyba fatamorgana!

12 mężczyzn z Czarnego Lądu tańczy wokół grilla śpiewając zupełnie niezrozumiałe dla mnie pieśni. Ca jakiś czas z mieszanki dźwięków wyłapuję swoje imię. Jeszcze taneczna procesja z ciastem przed zdmuchnięciem świeczek. Na koniec gruby rulon szarego papieru przewiązanego przeźroczystą torebką foliową. W środku życzenia od każdego z moich nowych współbraci i oczywiście od mojej misyjnej siostry Pauliny. Są wszyscy. Cała misyjna rodzina. 



Jeszcze telefon od misyjnych sióstr z Lufubu, wiadomość z Mansy, sms z Polski i jakiś mail na skrzynce. Tegoroczne urodziny były obfitsze w niespodzianki niż którekolwiek z wcześniejszych!

Ostatnia wiadomość


Wracam pamięcią do dzisiejszego poranka i uśmiecham się sama do siebie. Pan Bóg musi lubić niespodzianki! Z uśmiechem na twarzy układam się do snu. Jeszcze tylko ustawić budzik w telefonie. Na ekranie pulsuje powiadomienie o nieodebranej wiadomości. W treści krótkie „wszystkiego najlepszego” i tylko jeden link. Tylko jeden, więc chyba mogę zerknąć jeszcze przed snem? Otwieram. 

Kolejne kilka minut płaczę. Na przemian ze śmiechu i wzruszenia. Znów zostałam porwana. Tym razem na spacer po ukochanym parku na Pradze, w towarzystwie przyjaciół i mojej polskiej wspólnoty. Siedmiominutowy seans filmowy przeniósł kawałek mojego domu do Afryki.

Filmowy spacer doprowadza mnie przed budynek rodzinnego kościoła. Przekraczam próg i kieruję się po schodkach w dół. Do oczu napływają łzy. Jestem w Afryce, a urodzinowy wieczór kończę patrząc na Pana Jezusa w moim parafialnym kościele. 

W urodzinowym prezencie dostałam odpowiedź na moje pytanie. I po co to wszystko?

„Zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną,
pędzę ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę 
w Chrystusie Jezusie.”
Flp 3, 13-14



Oazo na Skarce (i nie tylko Oazo) - DZIĘKUJĘ!:)

Panie Boże. Chciałam Afryki by dawać. Dostałam Afrykę by przyjmować. Dziękuję Ci, że przez ręce innych ludzi nosisz mnie na rękach.



wtorek, 11 listopada 2014

AFRYKAŃSKI PRZEDSIONEK NIEBA

Zaduszny jarmark


Nie lubię początku listopada. Nie lubię cmentarzy. I wcale nie dlatego, że żegnałam tam swoich bliskich, ani nie dlatego, że przypominają mi jak bardzo za nimi tęsknie. Takie cmentarze mogłabym polubić. Prawdziwe. Ale te z początku listopada nie przypominają takich. 

Na początku listopada cmentarze w wielkich miastach zamieniają się w głośne jarmarki. Nie są miejscem zadumy, a roztargnienia. Nie milczą w cichej modlitwie nad zmarłymi, a krzyczą do żyjących jak przekupki na targu. Można tam kupić wszystko. Obok wiązanek z plastikowych kwiatów i zniczy we wszystkich kolorach świata możesz wybrać rękawiczki i przymierzyć różne fasony czapek lub kapeluszy. Obok krzyża z suszonych kwiatów kupisz maski czarownic i kostiumy szkieletów, które nie sprzedały się w halloweenowej gorączce zeszłej nocy. 

Rok temu obiecałam sobie, że już nigdy więcej, ani pierwszego, ani drugiego listopada nie postawię nogi za bramą cmentarną. Wiem, że Kościół zachęca. Ale do czego mnie zachęca? Do pamięci i modlitwy za zmarłych? Czy do rozrywki w miejscu uświęconym pamięcią o nich? 

Jeszcze jedna szansa


Nie dotrzymałam swojego słowa. Dziś przekroczyłam… może nie bramę, a jakąś niewyraźnie wytoczoną granicę cmentarza. I to drugiego listopada. I to w jednym z największych miast. Z tą tylko różnicą, że w Afryce. I ta różnica ma znaczenie. I ogromnie cieszę się, że Pan Bóg pokierował bratem Josephem bym mogła dać sobie jeszcze jedną szansę i nie zaniechać obowiązku wynikającego z mojej wiary. Bo tylko brat Joseph miał potrzebę by tego dnia poświęcić czas modlitwie za zmarłych.

W Warszawie cmentarne uliczki przemierzałam płynąc z falą ludzi zmierzającą w ten sam sektor. Skupiałam się jedynie na tym by nie nadepnąć idącej przede mną osoby. W Chingoli też uważnie stawiam stopę za stopą, ale raczej szukam śladów innych ludzi, by idąc nie nadepnąć na czyjś grobowiec. Zamiast gwaru ludzi przesiadujących w przycmentarnych ogródkach barowych, słyszę radosny śpiew garstki osób skupionych na modlitwie pod blaszanym dachem polowej kaplicy. To Ci sami ludzie, których o 7 rano widziałam na Mszy Świętej w parafialnym kościele.


Odpoczywajcie w POKOJU, pamiętajcie w SPOKOJU


Dziś pierwszy raz spojrzałam na cmentarz jako przedsionek Nieba. Przedsionek, w którym mamy odpocząć. Boży architekt nie przystroił grobowców fioletowymi wstążkami, ale na fioletowo ukwiecił drzewa. Nie postawił pozłacanych kwiatów, a w południowym słońcu na złoto wysuszył trawy i krzewy. Zamiast światła elektronicznych zniczy, co jakiś czas błyskiem rozświetla granatowe niebo. Dzień pamięci o zmarłych zaplanował w pierwszych dniach pory deszczowej. Może deszcz ma ugasić niespokojne cierpienie tych, którzy pogrążeni są jeszcze w żałobie?

Kto urządził ten POKÓJ? 


Przedsionek Nieba, a taki zaniedbany. Zamiast pomników i wiecznych posesji z marmurów dostrzegam jedynie uklepane kopce ziemi. Gdzieniegdzie wystaje betonowa płyta z wygrawerowanym imieniem lub niezrozumiałym numerem, który nie jest datą. Ten przedsionek jest ubogo wyposażony. Zamiast połyskującego złotego kropidła, w ręku księdza błyska plastik jednorazowej butelki po wodzie mineralnej z wybitymi w korku dziurkami. 



Tak, jest zaniedbany i ubogi. Ale dzięki garstce osób skupionych na modlitwie - żyjący wiarą w wieczny odpoczynek. Ten Który urządził ten Przedsionek Nieba zna się na rzeczy. To Architekt wnętrz. Projektuje dla duszy, a nie dla ciała.

I choć dziś nie mogłam zapalić znicza na grobie swoich najbliższych, to czułam, że jestem bliżej nich, niż kiedykolwiek wcześniej.

Dziękuję Panie Boże, że pozwalasz mi łamać moje lekkomyślne obietnice, zmuszasz do patrzenia ponad nimi - w stronę Nieba.


piątek, 31 października 2014

TO NIE SEN !

Młodsi bracia


Mam młodszych braci o czarnej skórze. Lamek i Oskar. Wychowaliśmy się 11 tysięcy kilometrów od siebie. W innych domach, w innych kulturach i w skrajnie odmiennych warunkach. Znamy się od miesiąca, ale jakby od zawsze. Codziennie wypatruję dwóch znajomych buziek o radosnym uśmiechu i oczach przepełnionych niewinnością. Gdy tylko ich dostrzegam, serce zaczyna mocniej bić jakby wyczuwało obecność ukochanej osoby. 


Don’t say that…


Oskar na każde pytanie odpowiada nieśmiałym uśmiechem i jednocześnie pełnym zaufania „Yes”. To jedyne co potrafi powiedzieć w naszym wspólnym języku. To nam wystarcza. Przecież miłość wymaga zaufania. 

Lamek jest starszy. To on przejmuje odpowiedzialność. Kiedy za swoimi plecami słyszę: „musungu, musungu” (biały) zawsze pojawia się Lamek. Jego uśmiech zamienia się w smutny grymas. Ten grymas ma swoją misję. Jest wyjątkowy. Czysty. Wolny od złości. Przepełniony troską. 

- Don’t say that. She is your sister!

Czasem po prostu się nie chce


Lamek odmówił dziś współpracy. Przykucnął na gumowych oponach ułożonych z dala od boiska i przygląda się innym chłopcom. Przyszli piłkarze rozpoczęli swój codzienny trening w okrojonym składzie. W mojej głowie kotłują się pytania. Może się obraził? Może coś źle zrobiłam? Może zbyt mało uwagi mu poświęciłyśmy? Po kwadransie spoglądam w stronę sterty gumowych opon. Lamka już tam nie ma. Czy mój młodszy brat może mieć swój „gorszy dzień”? 


Czy mnie słyszysz?


Godzinę później kilku przejętych chłopców ciągnie nas za rękawy. Każdy coś mówi, ale niewiele rozumiem z mieszanki narodowego „bembish” (bemba + english). W tłumie dzieci idziemy w wyznaczonym kierunku. To jakaś nowa zabawa? 

Przekraczam murek otaczający zadaszone miejsce naszej codziennej modlitwy. Już rozumiem, że chęć zabawy nie jest przyczyną całego zamieszania. Na wybetonowanym podłożu widzę zwinięte w kulkę ciałko jednego z chłopców. To Lamek z jedną rączką wsuniętą pod głowę, drugą opartą o przedramię. Jego oczy są zamknięte, a wyraz twarzy sugeruje błogi sen. 

- Lamek, can you hear me? – Powtarzamy kilka razy, ale bez odpowiedzi. 

Unoszę jego chudą rączkę do góry, a ta bezwładnie opada na ziemię. To nie sen!

Kubeł zimnej wody


Podnoszę głowę w nadziei, że w górze znajdę jakieś rozwiązanie. Szukam pomocy, ale spotykam tylko bezradny wzrok dzieci zgromadzonych wokół muru. Zupełna cisza i bezruch. Wstrzymuję oddech jakby miało to zatrzymać wskazówki zegara. Przykładam rękę do zlanego potem chłopięcego czoła, ale przy 38 stopniowym upale i takich emocjach – każde czoło wydaje się parzyć.

- We need some of water! – Wykrzyczałyśmy niemal równocześnie. 

Nagłe otrzeźwienie. Dzieci zerwały się w wyścigu do pobliskiego kranu. Po chwili dobiegają pierwsi chłopcy z wodą cieknącą z dziurawej butelki. Po minucie mamy przynajmniej kilka litrów wody w butelkach. Każdy chce pomóc, ale Lamek nie przyjmuje pomocy od nikogo. Jest prawie nieprzytomny. 

Widok wody otrzeźwił mój umysł. Biegnę do domu po termometr. 

Nie sądziłam, że moje nogi są w stanie rozwinąć prędkość na miarę zawodowego biegacza. Przeskakuję po kilka schodków na raz – w górę, a po chwili tą samą drogą w dół. Oby szybciej! Jeszcze w biegu włączam termometr, a po chwili wciskam go pod bezwładne ręce i czekam na wynik pomiaru: 36, 37, 38, 39.. i wciąż rośnie… Potrzebny lekarz!

Wyścig z czasem


Po kilku minutach biały jeep podjeżdża pod bramę oratorium. Patrick, jeden z tutejszych nauczycieli, podnosi Lamka by przenieść go do samochodu. Ciało chłopca przelewa się przez przedramiona nauczyciela. Ręce, nogi i głowa bezwładnie opadają w dół. Zupełnie jakby należały do szmacianej lalki pozbawionej życia, a nie chłopca, który godzinę temu radośnie biegł w moją stronę, aby się przywitać. 

Zanim zawieziemy Lamka do szpitala – musimy znaleźć jego rodziców. Do bagażnika wskakuje gromadka dzieci. To oni pokarzą nam drogę do domu chłopca. Paulina w ostatniej chwili dobiega z opakowaniem paracetamolu w ręku. Natychmiast wkładamy jedną z białych tabletek w czarne usta chłopca prosząc by ostatnimi siłami spróbował je połknąć. Po chwili wyruszamy na ulice Chingoli.

Po 10 minutach zjeżdżamy z asfaltowej drogi. Lamek mieszka na obrzeżach drugiej strony miasta. Dziś, podobnie jak każdego dnia, pokonywał tą samą trasę na pieszo. 

Samochód podskakuje na każdym zakręcie, każdym dołku i każdej górce. Nasze głowy co chwila uderzają o sufit samochodu. Ludzie zdziwieni niecodziennym widokiem przerywają swoje prace i śledzą wzrokiem nasz samochód. Młodsze dzieci wybiegają na drogę żeby nam pomachać. Po kilku minutach z bagażnika docierają głosy krzyczących chłopców. Niewiele rozumiem, ale domyślam się, że jesteśmy na miejscu! 

Kartonowe osiedle


Otwieram drzwi i stawiam nogę na ubitej piaszczystej drodze. Jest twarda jak z gliny. Uklepana nie przez koła samochodów, a przez czarne stopy setek ludzi, którzy tu mieszkają. Obszar podwórka i droga zlewają się ze sobą. Domyślam się, że teren „prywatny” od drogi oddziela tylko drewniany płot zbity z nierównej długości patyków, z których najwyższy sięga na wysokość moich kolan. Na szczycie chwiejnej konstrukcji zawieszone niedoprane szczątki materiałów przypominające t-shirty i szorty. Tuż za płotem z brunatnej ziemi wyrastają cztery gliniane ściany lepianki przykryte płaskim dachem. Na krótszej ścianie widzę prostokątny otwór przysłonięty kawałkiem materiału. Na dłuższej ścianie zauważam podobny, ale nieco dłuższy i szerszy. Mniejszy to okno. Większy służy za drzwi. Osiedle slumsów pod jednym z bogatszych miast Zambii przypomina kartonową makietę z domkami z szarych pudełek po zapałkach. 

Chłopcy wysypują się z bagażnika. Zostają. Kartonowe domki to ich domy.


Jedni mają wyścig, inni mają czas


Mama chłopców bez żadnych emocji przyjęła wiadomość o zagrożeniu życia syna. Dzień, jak co dzień. Powoli skinęła głową i przymknęła oczy na znak, że rozumie, a po chwili zniknęła w jednym z większych otworów lepianki. 

Po kilku sekundach nasz jeep przypominał biały lep na owady. Dziesiątki dzieci wybiegł z pobliskich domków żeby zobaczyć co się dzieje. I ja rozglądam się dookoła. Zatrzymuję wzrok na kilkunastomiesięcznym dziecku raczkującym po uklepanym szarym piachu, tuż przed wejściem do domu. Jest brudne, przepasane tylko jednym kawałkiem materiału. Nikogo przy nim nie ma. Bawi się w samotności. Jedną rączką zagarnia piasek spod kolan, a drugą, obtoczoną w panierkę z piachu i śliny, wkłada do buzi. 

Wciąż czekamy. Lamek leży nieruchomy na tylnym siedzeniu jeepa. Próbuję wydobyć od niego jakieś potwierdzenie życia, ale już nie otwiera oczu. Widzę tylko ból spływający po jego policzkach z każdą kroplą cichej łzy. To mój brat. Ten sam, który pierwszy stawał w mojej obronie. Teraz, gdy to on potrzebuje realnej pomocy, nie potrafię nic zrobić. Bezsilność wciska łzy do moich oczu. Gdyby tylko przez wspólne łzy można było zabrać trochę jego cierpienia…

Ciało Lamka zaczyna się trząść i pokrywać maleńkimi kropelkami potu. Jeszcze raz wciskamy termometr pod jego ręce, a z oczu nie spuszczam elektronicznego wyświetlacza. Po kilku sekundach widzę jak 38 zamienia się w 39... 39 i pół, 39,7 i wciąż rośnie. Nie znam zasad podawania leków, ale nie mogę patrzeć jak z chudego ciała, z każdą minutą ulatują resztki życia. Wyciskam kolejną białą tabletkę z aluminiowego opakowania i wkładam w otwarte usta chłopca. Nie zdążyłam odstawić butelki z wodą, kiedy przez zaciśnięte wargi Lamka wypływa wszystko to, co próbowałam wlać w jego wycieńczony organizm.

Mama


Nareszcie! Po kilku minutach rozciągniętych w wieczność młoda kobieta pojawia się w większym otworze kartonu. Wystrojona w najlepsze (czyste) ubranie. W czarnych oczach próbuję dostrzec oczy mojej mamy. Próbuję, ale apatyczny wzrok nie przypomina żywego spojrzenia mojej mamy. Nawet jaskrawy kolor żółtej bluzki nie odświeżył wyrazu jej twarzy. Mistrzyni zobojętnienia. Mam ochotę wykrzyczeć całą moją bezsilność. Tylko, czy to cokolwiek jeszcze zmieni? Najważniejsze, że możemy już jechać!

Jeszcze sąsiad


Stop! Nie możemy! Jeszcze tata! Gdzie jest tata Lamka? Gdzieś na slumsach? Gdzieś w innej lepiance… bo Oskar i Lamek to bracia. Mieszkają razem, ale Lamek nosi nazwisko sąsiadów.

Przynajmniej tata Lamka wykazuje przynajmniej trochę zainteresowania synem i bez chwili namysłu wsiada do samochodu.

Nieszczęście w szczęściu


Zajeżdżamy jeepem pod jednopiętrowy budynek szpitala. Plotkujące kobiety widząc nieprzytomnego chłopca od razu kierują nas w odpowiednie miejsce. Na drewnianych drzwiach zauważam pokreśloną kartkę z odręcznie wypisanymi godzinami przyjęć. Na szczęście zdążyliśmy tuż przed godziną zakończenia dyżuru! Na nieszczęście lekarza już nie ma.

Wynik negatywny


Zastaliśmy dwie zambijskie pielęgniarki. Pospiesznie tłumaczymy okoliczności i szczegóły wydarzenia. Podajemy wartość pierwszego i ostatniego pomiaru temperatury, ilość podanych tabletek i zawartość substancji aktywnej w każdej z nich. 

Spokojnie, najpierw formalności. Opłata, imię, nazwisko – wszystko skrupulatnie uzupełnione w różowym zeszycie o szkolnym formacie i grubości może 16 kartek. Można przystąpić do oględzin pacjenta. Niewzruszone pielęgniarki kładą chłopca na łóżku i zadają dziesiątki pytań. Paulina patrzy na mnie, ja na Paulinę. Nie wiem czy kiedykolwiek zrozumiem afrykańską mentalność. Przecież chłopiec jest nieprzytomny!

Po 5 minutach prób dogadania się z chłopcem, targania go za ręce i nogi - decydują się zmierzyć temperaturę. Wysoka. Zbyt wysoka, żeby zlekceważyć, ale widocznie jeszcze zbyt niska by przyspieszyć kroku lub okazać jakiekolwiek zatroskanie. Czas na test na malarię. Po kilku minutach jest wynik. Negatywny. Jeśli to nie malaria, to co? 

Jesteśmy w Afryce. Nie ma diagnozy, nie ma leczenia. 

Czy to tylko przypadek?


Czy mogę coś jeszcze zrobić? Po ludzku mogę to, co w Afryce wychodzi najlepiej. Czekać. Lekarz będzie dopiero jutro. Ale wierzące serce ma jeszcze inne możliwości. Boże. Zamykam oczy i modlę się prosząc o łaskę zdrowia. Proszę, ale w uszach słyszę ciche "dziękuję". To nie Lamek, to moje serce krzyczy dziękując za dar życia. Bo czy tylko przypadkiem gorączka dopadła Lamka właśnie wtedy, gdy był w oratorium? Czy tyle samo „szczęścia” miałby tracąc przytomność gdzieś na ulicach Chingoli lub w jednym z kartonowych domków?

Lamek wyszedł ze szpitala na drugi dzień. Rano nie miał żadnych niepokojących objawów. Czy to wydarzenie miało zmienić coś w jego życiu? A może w życiu jego rodziny? A może to my miałyśmy zobaczyć kartonowe osiedle i skruszyć wyobrażenie o bogatych mieszkańcach Chingoli?

To nie był zwyczajny dzień. Widok kartonowych domków wraca do mnie codziennie. Zamykam oczy i jak w powracającym śnie widzę wciąż to samo dziecko bawiące się w piachu przed jedną z glinianych lepianek. Chcę podejść i oczyścić jego rączki z mieszaniny śliny i piachu. Gdy zbliżam się - znów budzi się moje serce. To nie był tylko sen. Kartonowe domki nie znikną wraz z otwarciem moich oczu.