niedziela, 1 marca 2015

NA FRONCIE Z AFRYKAŃSKIM ŻYWIOŁEM

DESZCZOWY OSTRZAŁ 


Szyby w moich oknach zadrżały ostrzegawczo. Wyglądam na zewnątrz. Ciemno, choć zegarek wskazuje kilka minut po 14. Jeszcze przed chwilą słońce raziło w oczy. Wystarczyła chwila by granatowe chmury zajęły niebo nad Chingolą. Nadciągnął burzowy front. Pod bramą oratorium znów wyrosło małe mrowisko. Czarne buzie celują wzrokiem w moje okno. Do rozpoczęcia oratorium zostało 20 minut – wystarczająco dużo by przemoknąć do suchej nitki. Wyciągam sportowe ubranie – może jeszcze zdążę dobiec do oratorium przed deszczem. 

Wybiegam z domu kiedy do moich uszu dobiega znajomy dźwięk. Jeszcze nie widzę deszczu, ale już go słyszę. Granatowe chmury otworzyły ogień. Za kilka sekund wyrośnie przede mną ściana deszczu. Widzę jak czarne stópki startują w dół pod zielone zadaszenie oratorium. Uf... przynajmniej nie zmokną.

Zmiana planu. Wracamy z Pauliną po nasze deszczowe zbroje. Po chwili opancerzone w sztormiaki i kalosze podejmujemy drugą próbę wyjścia z domu. Otwieramy drzwi wejściowe i wpadamy na zatrzaśniętą kratę. Wciskamy twarze między metalowe pręty. Oczy nie dowierzają. Dostrzegamy jedynie najbliższe drzewa uginające się do ziemi i wirujące w powietrzu gałęzie. Dalej już tylko biała ściana deszczu. Placówka zniknęła z pola naszego widzenia. Dzieci zostały same na froncie. Jeszcze chwile zastanawiamy się czy wbiegać pod deszczowy ostrzał, kiedy żywioł sięga po ostrą amunicję. Biały strzał i przeraźliwy huk. Musimy przeczekać.

Po kilku minutach na froncie zrobiło się nieco ciszej. Deszczowy ostrzał osłabł, a biała ściana zamienia się w transparentną. Teraz dostrzegamy sylwetkę jednego z naszych braci. Biegnie w naszą stronę. Coś krzyczy i wymachuje rękoma. Zbyt dużo emocji by zrozumieć mieszankę angielskiego i bemba. Pokazuje na dom prenowicjuszy. Przez te kilka minut, za gęstą zasłoną deszczu, żywioł zerwał dach z domu naszych braci. Z Pauliną rzucamy na siebie szybkie, porozumiewawcze spojrzenie i niewiele myśląc wybiegamy w stronę oratorium. Dzieci są wciąż same na polu bitwy. 

CHYBIONY STRZAŁ


Biegniemy ile sił w nogach, kiedy nagle tuż przed nami wyrasta pionowa linia przecinająca niebo na pół. Niemal w tym samym momencie huk i strzał. Ogłuszone zatrzymujemy się w pół sekundy. Patrzę na Paulinę – żyje. Ja chyba też. Chybił! 

Potrzebuję chwili by dojść do siebie. Moje nogi uciekają do domu, głowa biegnie w stronę oratorium. Po kilku sekundach wraca trzeźwe myślenie. Nogi wracają do dawnej współpracy z głową. Razem biegną do dzieci. Po drodze tor przeszkód. Przeskakujemy przez połamane drzewa i kilkumetrowe kawałki blachy. 

Wbiegamy pod zielone zadaszenie naszej altanki. Czarne mrowisko zalewa nas z każdej strony. Widzę dziesiątki rączek wyciągniętych w moją stronę. Czuję jak na boki rozchodzą się moje rękawy i nogawki spodni. Ktoś od tyłu ciągnie mnie za kaptur. Wzrokiem badam każdą mróweczkę. Cali i zdrowi, choć ich oczy są rozbiegane. Każde coś krzyczy, pokazuje – chce być wysłuchane. Mrowisko zamieniło się rój pszczół gotowych do ataku. Próbuję przedrzeć się przez poruszony rój i przekroczyć drzwi oratoryjnego ulu. Zadzieram głowę do góry. W niektórych miejscach zamiast sufitu widzę jaśniejące już niebo. To z tych miejsc wiatr porwał część naszego dachu. 

Po kilku minutach czarna fala opada. Dzieci rozbiegają się po kątach, a ich wzrok koncentruje się na skaczących piłkach, uderzanych kulach bilardowych, odbijanych lotkach i kolorowych kredkach. Chaos opanowany. Sytuacja stabilna. Czas oszacować straty.

ZIELONE KONFETTI


Wychodzę przed drzwi oratorium. Słońce niewinnie oświetla całą placówkę. Dopiero teraz dostrzegam pole bitwy. Drzewa wyrwane z korzeniami, zerwane kable. Trawniki pokryły połamane gałęzie. Dach domu prenowicjuszy zwinięty jak harmonijka. Dach szkoły przybrał postać książki wygiętej w przeciwnym kierunku i zlepionej okładkami. A kilkumetrowe zielone kawałki dachu naszego oratorium porozdmuchiwane na drodze jak nieco większe konfetti. Dziś przegraliśmy walkę z żywiołem. 



OPIEKUŃCZA RĘKA


Stoję na środku pola poległych i zastanawiam się dlaczego Bóg dopuścił walkę? A co gorsze - dlaczego pozwolił na przegraną? Przecież doskonale wie ile w Zambii kosztują materiały budowlane, ile pieniędzy potrzeba by naprawić wszystkie szkody. Dlaczego nie zaopiekował się naszą placówką i dopuścił takie zniszczenia? 

Jeszcze raz spoglądam na kilkumetrowy kawał blachy tarasujący drogę do oratorium. Wygląda niewinne jak konfetti, a mógłby zmiażdżyć samochód. A gdyby tą drogą właśnie przebiegało któreś z dzieci? Gdyby nie zdążyło wbiec pod altanę? A gdyby udało się nam wybiec chwilę wcześniej z domu i znaleźć się w samym sercu wichury? Może właśnie dziś Pan Bóg był bliżej niż mi się wydaje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz