piątek, 31 października 2014

TO NIE SEN !

Młodsi bracia


Mam młodszych braci o czarnej skórze. Lamek i Oskar. Wychowaliśmy się 11 tysięcy kilometrów od siebie. W innych domach, w innych kulturach i w skrajnie odmiennych warunkach. Znamy się od miesiąca, ale jakby od zawsze. Codziennie wypatruję dwóch znajomych buziek o radosnym uśmiechu i oczach przepełnionych niewinnością. Gdy tylko ich dostrzegam, serce zaczyna mocniej bić jakby wyczuwało obecność ukochanej osoby. 


Don’t say that…


Oskar na każde pytanie odpowiada nieśmiałym uśmiechem i jednocześnie pełnym zaufania „Yes”. To jedyne co potrafi powiedzieć w naszym wspólnym języku. To nam wystarcza. Przecież miłość wymaga zaufania. 

Lamek jest starszy. To on przejmuje odpowiedzialność. Kiedy za swoimi plecami słyszę: „musungu, musungu” (biały) zawsze pojawia się Lamek. Jego uśmiech zamienia się w smutny grymas. Ten grymas ma swoją misję. Jest wyjątkowy. Czysty. Wolny od złości. Przepełniony troską. 

- Don’t say that. She is your sister!

Czasem po prostu się nie chce


Lamek odmówił dziś współpracy. Przykucnął na gumowych oponach ułożonych z dala od boiska i przygląda się innym chłopcom. Przyszli piłkarze rozpoczęli swój codzienny trening w okrojonym składzie. W mojej głowie kotłują się pytania. Może się obraził? Może coś źle zrobiłam? Może zbyt mało uwagi mu poświęciłyśmy? Po kwadransie spoglądam w stronę sterty gumowych opon. Lamka już tam nie ma. Czy mój młodszy brat może mieć swój „gorszy dzień”? 


Czy mnie słyszysz?


Godzinę później kilku przejętych chłopców ciągnie nas za rękawy. Każdy coś mówi, ale niewiele rozumiem z mieszanki narodowego „bembish” (bemba + english). W tłumie dzieci idziemy w wyznaczonym kierunku. To jakaś nowa zabawa? 

Przekraczam murek otaczający zadaszone miejsce naszej codziennej modlitwy. Już rozumiem, że chęć zabawy nie jest przyczyną całego zamieszania. Na wybetonowanym podłożu widzę zwinięte w kulkę ciałko jednego z chłopców. To Lamek z jedną rączką wsuniętą pod głowę, drugą opartą o przedramię. Jego oczy są zamknięte, a wyraz twarzy sugeruje błogi sen. 

- Lamek, can you hear me? – Powtarzamy kilka razy, ale bez odpowiedzi. 

Unoszę jego chudą rączkę do góry, a ta bezwładnie opada na ziemię. To nie sen!

Kubeł zimnej wody


Podnoszę głowę w nadziei, że w górze znajdę jakieś rozwiązanie. Szukam pomocy, ale spotykam tylko bezradny wzrok dzieci zgromadzonych wokół muru. Zupełna cisza i bezruch. Wstrzymuję oddech jakby miało to zatrzymać wskazówki zegara. Przykładam rękę do zlanego potem chłopięcego czoła, ale przy 38 stopniowym upale i takich emocjach – każde czoło wydaje się parzyć.

- We need some of water! – Wykrzyczałyśmy niemal równocześnie. 

Nagłe otrzeźwienie. Dzieci zerwały się w wyścigu do pobliskiego kranu. Po chwili dobiegają pierwsi chłopcy z wodą cieknącą z dziurawej butelki. Po minucie mamy przynajmniej kilka litrów wody w butelkach. Każdy chce pomóc, ale Lamek nie przyjmuje pomocy od nikogo. Jest prawie nieprzytomny. 

Widok wody otrzeźwił mój umysł. Biegnę do domu po termometr. 

Nie sądziłam, że moje nogi są w stanie rozwinąć prędkość na miarę zawodowego biegacza. Przeskakuję po kilka schodków na raz – w górę, a po chwili tą samą drogą w dół. Oby szybciej! Jeszcze w biegu włączam termometr, a po chwili wciskam go pod bezwładne ręce i czekam na wynik pomiaru: 36, 37, 38, 39.. i wciąż rośnie… Potrzebny lekarz!

Wyścig z czasem


Po kilku minutach biały jeep podjeżdża pod bramę oratorium. Patrick, jeden z tutejszych nauczycieli, podnosi Lamka by przenieść go do samochodu. Ciało chłopca przelewa się przez przedramiona nauczyciela. Ręce, nogi i głowa bezwładnie opadają w dół. Zupełnie jakby należały do szmacianej lalki pozbawionej życia, a nie chłopca, który godzinę temu radośnie biegł w moją stronę, aby się przywitać. 

Zanim zawieziemy Lamka do szpitala – musimy znaleźć jego rodziców. Do bagażnika wskakuje gromadka dzieci. To oni pokarzą nam drogę do domu chłopca. Paulina w ostatniej chwili dobiega z opakowaniem paracetamolu w ręku. Natychmiast wkładamy jedną z białych tabletek w czarne usta chłopca prosząc by ostatnimi siłami spróbował je połknąć. Po chwili wyruszamy na ulice Chingoli.

Po 10 minutach zjeżdżamy z asfaltowej drogi. Lamek mieszka na obrzeżach drugiej strony miasta. Dziś, podobnie jak każdego dnia, pokonywał tą samą trasę na pieszo. 

Samochód podskakuje na każdym zakręcie, każdym dołku i każdej górce. Nasze głowy co chwila uderzają o sufit samochodu. Ludzie zdziwieni niecodziennym widokiem przerywają swoje prace i śledzą wzrokiem nasz samochód. Młodsze dzieci wybiegają na drogę żeby nam pomachać. Po kilku minutach z bagażnika docierają głosy krzyczących chłopców. Niewiele rozumiem, ale domyślam się, że jesteśmy na miejscu! 

Kartonowe osiedle


Otwieram drzwi i stawiam nogę na ubitej piaszczystej drodze. Jest twarda jak z gliny. Uklepana nie przez koła samochodów, a przez czarne stopy setek ludzi, którzy tu mieszkają. Obszar podwórka i droga zlewają się ze sobą. Domyślam się, że teren „prywatny” od drogi oddziela tylko drewniany płot zbity z nierównej długości patyków, z których najwyższy sięga na wysokość moich kolan. Na szczycie chwiejnej konstrukcji zawieszone niedoprane szczątki materiałów przypominające t-shirty i szorty. Tuż za płotem z brunatnej ziemi wyrastają cztery gliniane ściany lepianki przykryte płaskim dachem. Na krótszej ścianie widzę prostokątny otwór przysłonięty kawałkiem materiału. Na dłuższej ścianie zauważam podobny, ale nieco dłuższy i szerszy. Mniejszy to okno. Większy służy za drzwi. Osiedle slumsów pod jednym z bogatszych miast Zambii przypomina kartonową makietę z domkami z szarych pudełek po zapałkach. 

Chłopcy wysypują się z bagażnika. Zostają. Kartonowe domki to ich domy.


Jedni mają wyścig, inni mają czas


Mama chłopców bez żadnych emocji przyjęła wiadomość o zagrożeniu życia syna. Dzień, jak co dzień. Powoli skinęła głową i przymknęła oczy na znak, że rozumie, a po chwili zniknęła w jednym z większych otworów lepianki. 

Po kilku sekundach nasz jeep przypominał biały lep na owady. Dziesiątki dzieci wybiegł z pobliskich domków żeby zobaczyć co się dzieje. I ja rozglądam się dookoła. Zatrzymuję wzrok na kilkunastomiesięcznym dziecku raczkującym po uklepanym szarym piachu, tuż przed wejściem do domu. Jest brudne, przepasane tylko jednym kawałkiem materiału. Nikogo przy nim nie ma. Bawi się w samotności. Jedną rączką zagarnia piasek spod kolan, a drugą, obtoczoną w panierkę z piachu i śliny, wkłada do buzi. 

Wciąż czekamy. Lamek leży nieruchomy na tylnym siedzeniu jeepa. Próbuję wydobyć od niego jakieś potwierdzenie życia, ale już nie otwiera oczu. Widzę tylko ból spływający po jego policzkach z każdą kroplą cichej łzy. To mój brat. Ten sam, który pierwszy stawał w mojej obronie. Teraz, gdy to on potrzebuje realnej pomocy, nie potrafię nic zrobić. Bezsilność wciska łzy do moich oczu. Gdyby tylko przez wspólne łzy można było zabrać trochę jego cierpienia…

Ciało Lamka zaczyna się trząść i pokrywać maleńkimi kropelkami potu. Jeszcze raz wciskamy termometr pod jego ręce, a z oczu nie spuszczam elektronicznego wyświetlacza. Po kilku sekundach widzę jak 38 zamienia się w 39... 39 i pół, 39,7 i wciąż rośnie. Nie znam zasad podawania leków, ale nie mogę patrzeć jak z chudego ciała, z każdą minutą ulatują resztki życia. Wyciskam kolejną białą tabletkę z aluminiowego opakowania i wkładam w otwarte usta chłopca. Nie zdążyłam odstawić butelki z wodą, kiedy przez zaciśnięte wargi Lamka wypływa wszystko to, co próbowałam wlać w jego wycieńczony organizm.

Mama


Nareszcie! Po kilku minutach rozciągniętych w wieczność młoda kobieta pojawia się w większym otworze kartonu. Wystrojona w najlepsze (czyste) ubranie. W czarnych oczach próbuję dostrzec oczy mojej mamy. Próbuję, ale apatyczny wzrok nie przypomina żywego spojrzenia mojej mamy. Nawet jaskrawy kolor żółtej bluzki nie odświeżył wyrazu jej twarzy. Mistrzyni zobojętnienia. Mam ochotę wykrzyczeć całą moją bezsilność. Tylko, czy to cokolwiek jeszcze zmieni? Najważniejsze, że możemy już jechać!

Jeszcze sąsiad


Stop! Nie możemy! Jeszcze tata! Gdzie jest tata Lamka? Gdzieś na slumsach? Gdzieś w innej lepiance… bo Oskar i Lamek to bracia. Mieszkają razem, ale Lamek nosi nazwisko sąsiadów.

Przynajmniej tata Lamka wykazuje przynajmniej trochę zainteresowania synem i bez chwili namysłu wsiada do samochodu.

Nieszczęście w szczęściu


Zajeżdżamy jeepem pod jednopiętrowy budynek szpitala. Plotkujące kobiety widząc nieprzytomnego chłopca od razu kierują nas w odpowiednie miejsce. Na drewnianych drzwiach zauważam pokreśloną kartkę z odręcznie wypisanymi godzinami przyjęć. Na szczęście zdążyliśmy tuż przed godziną zakończenia dyżuru! Na nieszczęście lekarza już nie ma.

Wynik negatywny


Zastaliśmy dwie zambijskie pielęgniarki. Pospiesznie tłumaczymy okoliczności i szczegóły wydarzenia. Podajemy wartość pierwszego i ostatniego pomiaru temperatury, ilość podanych tabletek i zawartość substancji aktywnej w każdej z nich. 

Spokojnie, najpierw formalności. Opłata, imię, nazwisko – wszystko skrupulatnie uzupełnione w różowym zeszycie o szkolnym formacie i grubości może 16 kartek. Można przystąpić do oględzin pacjenta. Niewzruszone pielęgniarki kładą chłopca na łóżku i zadają dziesiątki pytań. Paulina patrzy na mnie, ja na Paulinę. Nie wiem czy kiedykolwiek zrozumiem afrykańską mentalność. Przecież chłopiec jest nieprzytomny!

Po 5 minutach prób dogadania się z chłopcem, targania go za ręce i nogi - decydują się zmierzyć temperaturę. Wysoka. Zbyt wysoka, żeby zlekceważyć, ale widocznie jeszcze zbyt niska by przyspieszyć kroku lub okazać jakiekolwiek zatroskanie. Czas na test na malarię. Po kilku minutach jest wynik. Negatywny. Jeśli to nie malaria, to co? 

Jesteśmy w Afryce. Nie ma diagnozy, nie ma leczenia. 

Czy to tylko przypadek?


Czy mogę coś jeszcze zrobić? Po ludzku mogę to, co w Afryce wychodzi najlepiej. Czekać. Lekarz będzie dopiero jutro. Ale wierzące serce ma jeszcze inne możliwości. Boże. Zamykam oczy i modlę się prosząc o łaskę zdrowia. Proszę, ale w uszach słyszę ciche "dziękuję". To nie Lamek, to moje serce krzyczy dziękując za dar życia. Bo czy tylko przypadkiem gorączka dopadła Lamka właśnie wtedy, gdy był w oratorium? Czy tyle samo „szczęścia” miałby tracąc przytomność gdzieś na ulicach Chingoli lub w jednym z kartonowych domków?

Lamek wyszedł ze szpitala na drugi dzień. Rano nie miał żadnych niepokojących objawów. Czy to wydarzenie miało zmienić coś w jego życiu? A może w życiu jego rodziny? A może to my miałyśmy zobaczyć kartonowe osiedle i skruszyć wyobrażenie o bogatych mieszkańcach Chingoli?

To nie był zwyczajny dzień. Widok kartonowych domków wraca do mnie codziennie. Zamykam oczy i jak w powracającym śnie widzę wciąż to samo dziecko bawiące się w piachu przed jedną z glinianych lepianek. Chcę podejść i oczyścić jego rączki z mieszaniny śliny i piachu. Gdy zbliżam się - znów budzi się moje serce. To nie był tylko sen. Kartonowe domki nie znikną wraz z otwarciem moich oczu. 



2 komentarze:

  1. Piękna historia, bardzo podziwiam to, jak wiele tam z siebie dajesz.
    Bądź dzielna i pozdrów uśmiechem Lemka i Oskara!

    OdpowiedzUsuń
  2. (Ps 145,17-21)
    "Pan bliski wszystkim, którzy Go wzywają"
    :-)

    OdpowiedzUsuń